Van Halen ma już na koncie jedną, i to podwójną, płytę koncertową „Live: Right Here, Right Now" z 1993 roku, jednak nagraną z Sammym Hagarem, wokalistą i gitarzystą, który zastępował Rotha przez ponad dekadę.
W klasycznym rocku liczą się jednak najbardziej powroty w oryginalnym składzie. Comeback Van Halen był szczególnie trudny. Nie tylko dlatego, że Lee Roth i Eddie Van Halen bardzo się skłócili.
Dziś trudno zrozumieć, że muzycy poróżnili się o swój największy szlagier, czyli „Jump", który znają nie tylko fani zespołu. W polskiej telewizji zapowiadał między innymi występy Adama Małysza, co było niefrasobliwym użyciem piosenki o samobójstwie.
Poszło o to, że gitarzysta Eddie Van Halen postanowił nową kompozycję napisać na syntezator, instrument kojarzący się z disco i new romantic. Pomysł nie spodobał się wokaliście Davidowi Lee Rothowi, który uznał to za zdradę hardrockowych ideałów. Długo odrzucał propozycję nagrania. Van Halen nie miał wyjścia i musiał dokonać go sam. Gdy zespół usłyszał melodyjny motyw, ugiął się pod presją lidera i zarejestrował piosenkę. Dzięki „Jump" po raz pierwszy znalazł się na szczycie singlowej listy przebojów „Billboardu". Album „1984" nie zajął pierwszego miejsca tylko dlatego, że okupował je „Thriller" Jacksona. Michael zaprosił zresztą Van Halena do nagrania solówki w piosence „Beat It". Z kolei Lee Rothowi nie podobało się, że gitarzysta nie konsultuje solowych występów. Kompromis, jaki zawarli w studio, nie trwał długo. Po tournée David opuścił zespół.
Tak rozpoczęło się jedno z najdłuższych i najbardziej dramatycznych rozstań w historii amerykańskiego rocka. Rozpadł się bowiem duet marzeń – gitarzysty o nieograniczonych wprost możliwościach technicznych, jednego z największych wirtuozów rocka oraz wokalisty, który łączył rewelacyjny głos o czterech oktawach ze sprawnością cyrkowego showmana. Potwierdzeniem ich klasy i znaczenia był rekord zapisany w Księdze rekordów Guinnessa: w 1983 r. jako pierwsi wynegocjowali 1,5 mln dolarów za 90-minutowy koncert.
Eddie van Halen poradził sobie ze znalezieniem nowego wokalisty, którym został wspomniany Sammy Hagar. Grupa odnosiła z nim duże sukcesy. Nagrała dobre płyty – „5150" z hitem „Why Can,t This Be Love", „OU812" z piosenką „When It's Love", „For Unlawful Carnal Knowledge" i „Balance". Sprzedała 80 mln albumów, co dało jej miejsce w pierwszej dwudziestce najbardziej dochodowych gwiazd w Ameryce. Jednak dwa najsłynniejsze krążki, debiutancki i „1984", firmował pierwszy wokalista, czyli Lee Roth.
Jego pierwsza solowa płyta „Eat,em All" z 1986 r. robiła furorę klasycznym hardrockowym brzmieniem, podobnie „Skyscraper" z przebojem „Just Like in Paradise". Gorzej zaczęło się dziać, gdy Steve Vai odszedł do Whitesnake. Lee Roth występował z kasynach Las Vegas z towarzyszeniem egzotycznych tancerek. Został didżejem stacji CBS, gdzie zaprosił go Howard Stern. Nie narzekał tylko na gażę – 4 mln dolarów rocznie. Był jednak coraz dalej od estrady.
Na szczęście dziś mało kto w muzycznej branży chce popełnić błąd The Beatles i nie spróbować jeszcze raz – zanim będzie za późno.