O co tyle szumu? Właściwe dokładnie nie wiadomo, bo muzyka White Lies nie otwiera przed rockiem żadnych nowych perspektyw. Formacja proponuje lekkie piosenki oparte o silnie wyeksponowaną linię basu, do której dodano nudne już jak flaki z olejem typowo brytyjskie gitary grające mocne akordy, a w tle bzyczące sobie prościutkie dźwięki syntezatorów. To wszystko już było. Bardzo dawno temu u Joy Division, albo w całkiem niedalekiej przeszłości u The Editors czy Frantza Ferdinanda.
Fakt, słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie, bo motoryka tych utworów sprawia, że mimowolnie stukamy stopą o podłogę, a nie do końca banalne refreny wpadają w ucho. Może też dlatego Brytyjczycy na ich punkcie kompletnie zwariowali. Do tej popularności przyczyniła się też ogromna promocja White Lies.
Najpierw single zespołu narobiły sporo szumu, w styczniu 2009 ukazał się debiutancki album „To Lose My Life...” i w pierwszym tygodniu sprzedaży był na pierwszym miejscu UK Album Chart. Później epidemia opanowała resztę kontynentu. Co z tego zostanie, przyjdzie nam poczekać do kolejnego krążka.
Warto pamiętać, że White Lies nie wzięli się znikąd. Trzech instrumentalistów – Harry McVeigh (wokal, gitara), Charles Cave (bas) oraz Jack Lawrence-Brown (perkusja) muzykowało wspólnie już dużo wcześniej w zespole o nazwie Fear of Flying. Grupa powstała w 2005 roku w londyńskiej dzielnicy Ealing.
Udało jej się wydać dwa single wyprodukowane przez znanego realizatora Stephena Streeta (pracował m.in. z The Smiths i Blur), trochę koncertować. W pewnym momencie twórcy postanowili jednak przygotować zupełnie nowy materiał. Okazało się, że tak mocno odbiega on charakterem od tego, co grali wcześniej, że zmieniono nazwę zespołu.