Tekst z tygodnika "Przekrój"
Jake Bugg
Małolat z brytyjskiego Nottingham. Nie ma prawa pamiętać tradycji amerykańskiej piosenki, ale sprawnie się do niej odwołuje w swojej muzyce, ze szczególnym naciskiem na twórczość Dylana. A umiar klasycznego folku potrafi podbić dobrym britpopowym refrenem (choć britpopu też może nie pamiętać – kiedy się rodził, Blur wydawali trzecią płytę). Do tego wygląda, jakby dopiero wrócił z castingu na nowego muzyka Arctic Monkeys. Koncertował z Noelem Gallagherem, kilka tygodni temu wydał debiutancką płytę, którą zdobył szczyt notowania UK Charts. Gwiazdą już jest, w przyszłym roku nie pozbiera się po kolejnych sukcesach. Posłuchać koniecznie „Broken", bo brzmi jak zagubione nagranie Dylana.
Angel Haze
„Jedyne, co łączy mnie z innymi raperkami, to moje genitalia" – tak odparowała dziennikarzowi, który zapytał ją o notoryczne porównania do Azealii Banks. Ma dziewczyna tupet? I nie zawaha się go użyć. Już nagrała własną wersję przeboju Eminema (świetną) i bez skrupułów rapuje, że rządzi Nowym Jorkiem. I choć to Banks wciąż jest najciekawszą debiutantką w dziewczyńskim rapie, czas działa na korzyść Haze. Bo kiedy ta pierwsza w nieskończoność przekłada premierę debiutanckiego albumu, ta druga zgarnia cały splendor. To będzie ostra rozgrywka. Posłuchać koniecznie „Cleaning Out My Closet", Eminem posłuchał i się skurczył.
Only Real
Faworyt blogerów. Rudzielec z zachodniego Londynu, który deklaruje, że robi muzykę gitarową dla ludzi, którzy nie lubią gitar. Można śmiało obstawiać, że skomponuje najlepszy soundtrack do przyszłorocznych wakacji, bo te leniwe melodeklamacje na lekkich, rozmytych podkładach proszą się o odpowiednie okoliczności przyrody. Tak brzmieliby Beach Boys, gdyby grali wolniej i nie umieli śpiewać. Posłuchać koniecznie „Cadillac Girl", przez refren do nałogu.
Tom Odell
Ma już zapewnioną sławę w środowisku modowym, bo to jego puszczano na jednym z ostatnich pokazów Burberry. I ma przerąbane u tych, którzy przywiązują się do porównań, bo nierozsądnie okrzyknięto go nowym Jeffem Buckleyem. Ze starcia z legendą wyjdzie poturbowany, ale nieźle wypada na tle innych debiutantów. Klasyczna, akustyczna, minimalna aranżacja, pianino, podkręcona dramaturgia – trochę Rufus Wainwright bez przegięcia, trochę James Blake bez komputera. Posłuchać koniecznie „Another Love", ale tylko z zapasem chusteczek.