Rz: Pamięta pan ten szczególny wieczór 1 czerwca 2001 r. na Myśliwieckiej?
Grzegorz Markowski: Tak, bo jestem wyczulony na dzieci, wszyscy w zespole mamy dzieciaczki. Tamta widownia potrąciła w nas struny, których dorośli często nie są nawet w stanie dotknąć. Chciało nam się jednocześnie płakać i śpiewać. Były bajbelki i nastolatki. Bywamy dla nich wzorem, bo odnieśliśmy sukces. Przyglądają się nam, jacy jesteśmy, a spostrzegawczość w skali od 1 do 10 mają na dziesiątkę. Czują każdy fałsz, łatwo wyjść na starego pajaca, dlatego trzeba się starać, dbać o autentyczność. Albo zostają i chłoną muzykę wszystkimi zmysłami, albo wychodzą do bufetu po cukierki.
Było w historii Perfectu wiele takich koncertów?
Poza trójkowym zapamiętałem występ w Toronto, organizowany przez tamtejszego szalonego impresaria w środku tygodnia ze wsparciem jednego plakatu. Przyjechali niepełnosprawni na wózkach, którzy są wpuszczani na koncerty za darmo. Tylko oni. Nikt nie kupił biletów. Usiedliśmy na schodach z akustycznymi gitarami, Piotr Szkudelski wybijał rytm na pudełku po butach. Graliśmy dwie godziny, kolorowo, inaczej. To było spotkanie z aniołami.
Fani wsparci przez was darowizną wracają po latach podziękować za dar serca?