Wybraliśmy całkiem niedawno otwartą restaurację przy głównym warszawskim szlaku‚ o której słyszeliśmy i czytaliśmy same pochwały. Miejsce jest na pewno designersko ciekawe‚ chociaż trochę puste i zbyt chłodne‚ ale nie szkodzi. Znaleźliśmy się tam po to, żeby uszczęśliwić głównie kubki smakowe. Estetyka miejsca ma dla mnie w takim wypadku drugorzędne znaczenie.
Karta wyglądała interesująco. Zbudowana w stylu bardzo teraz modnym – „autorsko-śródziemnomorskim, czyli mieszanka wszystkiego„, czyli wolne skojarzenia kucharza na bazie domniemanego obszaru kultury gastronomicznej.
Wybrałam krem szpinakowy z grasicą cielęcą i kałamarnicą oraz polędwicę wołową z dodatkiem foie gras.
Powiem od razu‚ żeby nie budować niepotrzebnego napięcia‚ że kubki smakowe nie zostały pocieszone. Jedzenie‚ które dostałam, cechował przede wszystkim kompletny brak jakiegokolwiek smaku. Zupa miała bardzo intensywny‚ ładny zielony kolor‚ ale smak szpinaku‚ delikatno-maślanej grasicy oraz mięsa kałamarnicy zlewał się w jednym niewiadomym nic. Może to było zbyt wyrafinowane na moje podniebienie.
Drugie danie okazało się bardzo dowolną wariacją na temat słynnego Tournedos a la Rossini, czyli smażonego słusznego kawałka polędwicy z tak samo słusznym kawałkiem gęsiej wątróbki na wierzchu. Dostałam parę cienkich plasterków usmażonego mięsa ze znikomą ilością foie gras. Wszystko też bez smaku.