Nie mają serwetek, kiełbasy nie kroją, tylko gryzą, pozostali pasażerowie dostają ślinotoku.
Poligon w Morągu, obóz wojskowy studentów, po nocnym marszu w pełnym ekwipunku o 5 rano przywożą suchy prowiant – chleb ze smalcem; paniczyki z miasta odcinający zwykle tłuszczyk z szynki – pobiły się o dokładkę.
Kulig nad Narwią, dużo śniegu, mróz, za dużymi saniami kilka małych sanek, co chwila ktoś się wywraca, co chwila postój i po kieliszku miodówki (na gryczanym); na koniec sanna dociera pod dom dziadka Franciszka, a tam na trójnogu w żeliwnym saganie kipi grochówka; w innych okolicznościach powiedzieliby, że to paciaja – ale na mrozie połykali ją, mimo że parzyła.
Bretania, wrzesień, ciepło, po kąpieli w morzu chce się jeść, ale forsy na knajpę nie ma. Ubierają się, schodzą z plaży, siadają na kamiennym murku przy średniowiecznym kościele. Wyjmują z plecaka bagietkę, ostrygi w plastikowej torbie, cytryny i butelkę taniego białego wina. Rozkładają to na gazecie. Siorbią, mlaskają, sapią. Boże!, co za uczta!
Mazury, też wrzesień, też ciepło. Dwaj mężczyźni od rana zbierają grzyby. W południe, głodni, zachodzą do K. Ale knajpki pozamykane, już po sezonie; ale nie, jedna otwarta: – Nie ma schabowego, nic nie ma, mogę wam zrobić lina – mówi zażywna jejmość.