Spodziewaliśmy się choćby kogoś takiego jak bohater opowiadania „Pięć pestek pomarańczy” Artura Conan Doyle’a: „Do pokoju wszedł młody, z wyglądu dwudziestoletni człowiek. Ubrany był z pedantyczną dbałością, a sposobem bycia zdradzał pewną dystynkcję i wrażliwość”. Albo Sherlocka Holmesa w surducie. A tu takie rozczarowanie.
A tu takie rozczarowanie.
Tak, barbarzyńcami okazali się Angole. Nazywam ich tak, bo nie ma znaczenia, czy są Walijczykami, Szkotami czy Anglikami.
Do Krakowa przenieśli się z Pragi. Od Malej Strany wolą Rynek. Od czeskiego piwa – polskie. I nikt się z tego nie cieszy. Bo i z czego? Że tanimi liniami lotniczymi dżentelmeni nie latają? Że raczej wybierają je mężczyźni z niższych klas społecznych? Miasto pod Wawelem stało się modnym miejscem na wydłużone, weekendowe wieczory kawalerskie. A z definicji takie imprezy do wysublimowanych nie należą.
Nie wiem zresztą, czy powinienem zabierać głos w tej sprawie, bo sam też wpadam do Krakowa tylko na weekendy.