Reklama

Szlakiem piwosza

Wyobrażaliśmy ich sobie jak postaci z klasycznych kryminałów. Byli dla nas wręcz synonimem świata dam i dżentelmenów.

Publikacja: 16.01.2008 12:21

Szlakiem piwosza

Foto: Fotorzepa, Marcin Łobaczewski Mar Marcin Łobaczewski

Red

Spodziewaliśmy się choćby kogoś takiego jak bohater opowiadania „Pięć pestek pomarańczy” Artura Conan Doyle’a: „Do pokoju wszedł młody, z wyglądu dwudziestoletni człowiek. Ubrany był z pedantyczną dbałością, a sposobem bycia zdradzał pewną dystynkcję i wrażliwość”. Albo Sherlocka Holmesa w surducie. A tu takie rozczarowanie.

A tu takie rozczarowanie.

Tak, barbarzyńcami okazali się Angole. Nazywam ich tak, bo nie ma znaczenia, czy są Walijczykami, Szkotami czy Anglikami.

Do Krakowa przenieśli się z Pragi. Od Malej Strany wolą Rynek. Od czeskiego piwa – polskie. I nikt się z tego nie cieszy. Bo i z czego? Że tanimi liniami lotniczymi dżentelmeni nie latają? Że raczej wybierają je mężczyźni z niższych klas społecznych? Miasto pod Wawelem stało się modnym miejscem na wydłużone, weekendowe wieczory kawalerskie. A z definicji takie imprezy do wysublimowanych nie należą.

Nie wiem zresztą, czy powinienem zabierać głos w tej sprawie, bo sam też wpadam do Krakowa tylko na weekendy.

Reklama
Reklama

Każdą wizytę zaczynam od stouta w angielskim pubie na Małym Rynku. „Był to jeden z najmniejszych pubów w mieście – zaledwie dwie salki niewiele większe niż bawialnia w typowym bliźniaku. W pomieszczeniu od frontu było zwykle tłoczno, bo trzy, cztery osoby już robiły tam tłok. W tylnej sali stały stoły i krzesła – Rebus usadowił się w najciemniejszym kącie, z dala od okna. Ściany były pomalowane na ten sam odcień żółci co wtedy, gdy odkrył go trzydzieści lat temu”. Tak opisuje ulubiony pub swojego bohatera Johna Rebusa Ian Rankin, najpoczytniejszy w tej chwili pisarz na Wyspach, dwukrotny zdobywca Złotego Sztyletu dla autora najlepszej powieści kryminalnej.

Oprócz specyficznej atmosfery pubu lubię angielskie piwo, ale Angolom bardziej smakuje polskie. Piją je hektolitrami jak smoki – co widać, słychać i czuć.

A mogliby to wszystko robić gdzie indziej. Na Rynek chodzi się przecież na spacer po mszy świętej w kościele Mariackim lub u św. Anny. Tak myślimy, dlatego się oburzamy. Zapominamy, że między hordami tatarskimi a hordami angolskimi zalewającymi Rynek Główny pojawiali się na nim nie tylko straszni mieszczanie. „Minęli typową dla tej ulicy parę, czyli przysadzistego, łysego gnoma z towarzyszką w ażurowych rajstopach i kozakach. Dziewczę drżało z zimna w kurtce zasłaniającej jedynie biust, a całkowicie odsłaniającej nagi, spieczony brzuch, ozdobiony kamieniem wielkości kurzego jaja”. Tak charakteryzuje ludzi z Szewskiej ulicy – odnogi Rynku – w swoim kryminale „Noc z czwartku na niedzielę” Gaja Grzegorzewska.

No tak, ale gnom mówi po polsku i nie zwraca gadaniem na siebie uwagi. Może warto dać na tacę, żeby na Rynku nie wylądowali kibole którejś z piłkarskich drużyn grających akurat mecz w Krakowie. Bo nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.

Zresztą mogą też zostać uruchomione tanie połączenia z Australią. A Australijczycy to przecież potomkowie najgorszych wyrzutków. Gdy pojawią się na Rynku, Angole będą już w Tallinie.

Kultura
Sztuka 2025: Jak powstają hity?
Kultura
Kultura 2025. Wietrzenie ministerialnych i dyrektorskich gabinetów
Kultura
Liberum veto w KPO: jedni nie mają nic, inni dostali 1,4 mln zł za 7 wniosków
Kultura
Pierwsza artystka z niepełnosprawnością intelektualną z Nagrodą Turnera
Kultura
Karnawał wielokulturowości, który zapoczątkował odwilż w Polsce i na świecie
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama