W najbliższy piątek zadebiutujesz w Warszawie przed polską publicznością. Czego się spodziewasz?
Peter Cincotti:
Przede wszystkim dobrego koncertu. Jestem teraz w trasie, jutro występuję we Florencji, w czwartek w Berlinie, zaraz potem w Warszawie. W wielu krajach europejskich już byłem, we Francji na przykład mam wielu fanów, mój singiel „Goodbye Philadelphia” znalazł się na szczycie listy. Z polskimi słuchaczami spotkam się po raz pierwszy. To zawsze moment z dreszczykiem podniecenia. Takim mobilizującym, bo jestem pewien, że się polubimy. Polska publiczność ma w Ameryce dobrą markę, zwłaszcza wśród jazzmanów.
Właśnie, przecież zaczynałeś od jazzu. Jako 19-latek z debiutanckim albumem „Peter Concotti” trafiłeś na czoło prestiżowej listy „Billboardu”. Kto cię inspirował: Frank Sinatra, Pery Como, Dean Martin?
To bardzo częste przypuszczenie, bo podobnie jak wymienieni artyści mam amerykańsko-włoskie korzenie. Ale od wczesnego dzieciństwa, ćwicząc na fortepianie, podziwiałem raczej wirtuozów klawiatury, takich jak Bill Evans, Errol Garner czy Jerry Lee Lewis, niż wokalistów. Jako pianista jeszcze w szkole średniej debiutowałem w klubach rodzinnego Nowego Jorku, stopniowo włączając do występów także śpiew. Tu inspiracji było bardzo dużo,i to nie tylko jazzowych.