Tak w sobotę rozpoczął się jeden z największych koncertów nowej trasy. Po dwóch godzinach zlana potem gwiazda nie wyglądała jak koronowana głowa, ale artystka, która ciężko zapracowała na owacje 60 tysięcy ludzi. Nad jej głową wyświetlał się napis: "Game over". Skończył się spektakl, ale nie panowanie Madonny w muzyce rozrywkowej. Daje najnowocześniejsze, najbardziej ekscytujące i perfekcyjnie dopracowane widowiska. I skutecznie tworzy wrażenie, że tak będzie zawsze.
Upływ czasu to jej największy wróg, a koncert przypominał walkę na śmierć i życie. 50-letnia piosenkarka chce być wieczna, zawczasu więc zmienia się w posąg. Gdy tańczy w szortach, widać przede wszystkim mięśnie, wyrzeźbione jak w marmurze.
To cielesność, młodość i pokonywanie słabości zaprzątają dziś głowę Madonny. Artystka rzadko przyjmowała erotyczne pozy, chromowana rura służyła jej do prezentowania nienaturalnie prężnych ud, a wymagająca choreografia udowadniała, że wokalistka, choć dwa razy starsza od towarzyszących jej tancerzy, zdumiewa energią.
Gdy na początku w "Beat Goes on" zapewniała, że mogłaby tańczyć bez końca, nie były to czcze przechwałki. Z każdą piosenką koncert stawał się lepszy. Tylko otwierająca "Candy Shop" wypadła blado. Na nowej płycie "Hard Candy" zabrakło odpowiedniej piosenki na powitanie. Ale już po kilku minutach Madonna zaskoczyła mocną gitarową aranżacją starej "Human Nature". Tekst utworu dowodzi jej niesłabnącego tupetu, a nowa oprawa muzyczna – umiejętności błyskotliwego interpretowania własnego dorobku.
Jeszcze lepiej udała się "Vogue". Teraz surowsza, oparta na cięższym rytmie, z nowoczesną choreografią dorównującą tej ze słynnego czarno-białego teledysku. Jedynym nudnym punktem wieczoru była rockowa wersja "Borderline". To też dowód jedynej słabości, z jaką gwiazda sobie nie radzi. Od lat uparcie chwyta za gitarę, choć potrafi skorzystać z trzech akordów.