Tournée S.M.V. to jedna z największych atrakcji jazzowej jesieni na scenach całego świata. Muzycy promują wydany właśnie przez wytwórnię Heads Up album „Thunder”. Wielu słuchaczy kupiło je na pamiątkę tego wydarzenia, bo choć Victor Wooten powiedział, że chcieliby tu jeszcze wrócić, nie sądzę by udało się to w tym składzie.
Mając przed sobą trzech wybitnych wirtuozów gitary basowej, każdy zapewne zadawał sobie pytanie, który z nich jest najlepszy. I odpowiedź wcale nie była łatwa. Muzycy zaczęli koncert od tytułowego utworu albumu „Thunder” popisując się krótkimi solówkami i grą unisono. Niczym rockowi gitarzyści stanęli ramię w ramię, a ich basy zabrzmiały groźniej niż nadciągająca burza. Kto sądził, że najmniej znany w tym towarzystwie Victor Wooten może być najsłabszym ogniwem zespołu, byłby w błędzie. Jego duety z Marcusem Millerem były prawdziwym wyścigiem po strunach. Szczególnie w kompozycji Milesa Davisa „Tutu”, która stała się poligonem doświadczalnym dla najróżniejszych brzmień basówek. Wooten brylował w zaskakiwaniu publiczności krótkimi wstawkami znanych tematów m.in. „Norwegian Wood” Beatlesów i „A Night in Tunisia”.
Ja palmę pierwszeństwa w tym trio przyznałbym Stanleyowi Clarke’owi, który w temacie „Milano” wykonał najdłuższy tego wieczoru popis solowy, ale wybrał kontrabas zamiast gitary. Grał na nim w taką swobodą, jakby to była mała gitara akustyczna, a nie potężne pudło ze sztywnymi strunami. Instrument pod jego palcami był to romantyczny, to szorstki, skupiony, to znów nonszalancki, w finale wręcz rozpasany w swej ekspresji. Nie na darmo Miller zaprezentował go: „A teraz najbardziej szalony z basistów - Stanley Clarke”.
Koncert zakończył się jak album, tematem „Grits” napisanym specjalnie na tę trasę. Nie mogło obyć się bez bisu. Publiczność podeszła pod scenę, a Clarke pozwalał szarpać struny swojej gitary najbliższym sceny śmiałkom. Oni ten koncert zapamiętają na zawsze, podobnie jak miłośnicy funku.
Występujący przed amerykańskimi gwiazdami jazzu polski basista Wojek Pilichowski mógłby stanąć z nimi ramię w ramię i nie musielibyśmy się wstydzić rodaka. Na Torwarze czwarta gitara basowa świata należała właśnie do niego. Warto podkreślić efektowną oprawę świetlną, niczym na rockowym koncercie i dobre nagłośnienie.