Była sobota, 28 października 1978 r., czwarty dzień XXI festiwalu Jazz Jamboree. W piątek na scenie Sali Kongresowej śpiewała Betty Carter, w niedzielę miał zagrać Dexter Gordon – kulminacja imprezy. Sobotni dzień wydawał się mniej atrakcyjny: polski jazzrockowy Crash, Birka Jazzgroup ze Szwecji, węgierskie trio Berki/Csaba/Kruza i międzynarodowy Sandy Mosse Quartet. Dochodziła północ, kiedy na scenę wyszła mało znana kubańska grupa Irakere. Wiadomo było tylko tyle, że grali już w USA, a słowo „irakere” oznacza dżunglę, w jednym z afrykańskich dialektów. To, co działo się później na scenie i na widowni, przeszło wszelkie oczekiwania. Gorące rytmy trzech perkusistów, ekscytujące pojedynki solistów, melodyjne tematy. Muzyka, przy której nogi same wybijały rytm, taneczny jazz o nieprawdopodobnej energii salsy i rocka. Nazwiska muzyków nic nam wówczas nie mówiły: pianista Chucho Valdes, saksofonista Paquito D’Rivera, trębacz Arturo Sandoval. Dopiero po latach, kiedy zrobili furorę w Ameryce, przekonaliśmy się, że gościliśmy przyszłą gwiazdę.
To nie był koniec fascynującej muzyki. Po koncercie w Sali Kongresowej Irakere miał koncert w klubie Stodoła. Decyzja była oczywista – jedziemy. Podstawionymi autobusami dotarliśmy z kolegami pod klub przy ulicy Batorego, gdzie już kotłowała się publiczność. Nie udało się nam dopchać pod scenę, ale za to z tyłu było trochę miejsca do tańca. A koncert dali jeszcze bardziej porywający niż na głównej scenie festiwalu. Owacje żegnały ich o trzeciej nad ranem.
[srodtytul]Początki kariery[/srodtytul]
Irakere był wówczas w trakcie światowego tournée. Rok wcześniej usłyszał ich na Kubie Dizzy Gillespie i pomógł zorganizować trasę koncertową. Najważniejszy był występ w nowojorskiej Carnegie Hall. Kubańczycy byli w USA po raz pierwszy w życiu, a dali taki show, że wydany później na płycie przez wytwórnię Columbia, bezapelacyjnie zdobył Grammy. Po koncercie przyszli do nich z gratulacjami m.in.: Maynard Ferguson, Freddie Hubbard i oczywiście Dizzy. Gdyby pozostali w USA, mieliby zagwarantowane kariery, ale musieli dokończyć światową trasę koncertową i wracać na komunistyczna Kubę. Później większość z nich w różnym czasie osiadła w Ameryce.
Arturo Sandoval czekał na swoją okazję. Nie chciał zostawić rodziny, którą stawiał na pierwszym miejscu, przed muzyką. Dzięki temu, że za każdym razem wracał na Kubę, mógł wyjeżdżać znowu. W 1981 r. występował w Helsinkach. Tego samego wieczoru Dizzy Gillespie grał tam ze swoją orkiestrą. Spotkali się w klubie, gdzie trębacz zaproponował sesję w studiu nagraniowym. – Dotarliśmy tam o 2.30 nad ranem. Dizzy zaczął grać na fortepianie, następnie na kongach, ja na kontrabasie, potem na perkusji. Tak nagraliśmy sekcję rytmiczną, a potem solówki. O 7.30 mieliśmy dwa nagrania – wspomina Sandoval. – To był początek albumu „To a Finland Station”, ale dokończyliśmy go już z fińską sekcja rytmiczną.
Z grupy Irakere odszedł w 1981 r., by założyć własny zespół. Stworzył unikalny styl łączący jazz, klasykę i latynoskie rytmy salsy. Występował z orkiestrami symfonicznymi w Londynie i Leningradzie.