Najpierw były liczne przemówienia, bo tylu naraz przedstawicieli władz nieprędko będzie gościć Opera Krakowska. A po przecięciu wstęgi arcybiskup Stanisław Dziwisz poświęcił nowy gmach i dyskretnie wyszedł tuż przed przedstawieniem. Być może wolał nie oglądać "Diabłów z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego, które w przeszłości wzbudzały tyle kontrowersji.
Jeśli tak, to przezorność księdza arcybiskupa była nadmierna. U widzów więcej emocji wywoływała czerwień ścian nowej opery niż to, co oglądali na scenie.
[srodtytul]Bez prowokacji[/srodtytul]
Reżyser Laco Adamik obyczajową prowokację zapewnił widzom w pierwszej scenie, kiedy to Matce Joannie, przeoryszy zakonu urszulanek w Loudun, ukazał się nagi ksiądz Grandier. Potem nawet drastyczną scenę opętania mniszek rozegrał w taki sposób, by nie zostać posądzonym o obrażanie czyichkolwiek uczuć.
Zrobił tak również dlatego, że w "Diabłach z Loudun" zrezygnował z eksponowania wątków obyczajowych i religijnych. Uznał je za operę głównie polityczną. Dominującym elementem efektownej scenografii Barbary Kędzierskiej nie są kościół i zakon, lecz mury miasta, bo to o nie toczyła się walka we Francji w 1634 r. Ludwik XIII i kardynał Richelieu postanowili je zburzyć, by pozbawić miasto zbytniej niezależności. Ksiądz Grandier znalazł się wśród przeciwnych temu zamiarowi. Dlatego musiał umrzeć.