Urodzona w Londynie córka południowoindyjskich Tamilów, zaśpiewała w czwartek w warszawskiej Fabryce Trzciny, zacierając granice między hinduskim mistycyzmem, amerykańskim, czarnym bluesem i białym folkiem.
Na tym małym koncercie przenikały się style gry, techniki śpiewu, wschodnie pieśni religijne i buntowniczy rock. Kulminacja nastąpiła w „Voodoo Chile” Hendricksa, które chyba skonfundowałoby mistrza gitarowej psychodelii. Pierwszą część utworu zdominowały wątki pieśni wykonywanej w tamilskich świątyniach, później dołączyła hipnotyzująca tabla i zaczęły się gitarowe popisy, wzmacniane elektronicznymi przystawkami i pogłosem. Im dalej, tym wyraźniej słychać było echa koptyjskich melodii zasłyszanych przez Raman w Etiopii. – Lubimy eksperymentować ze świętością – mówiła zapowiadając utwór, a śpiewała go tak, jakby na pomoc wezwała cały hinduski panteon i voodoo szamanów.
Raman ma piękny głos: niski, głęboki, ale ważniejsze, co potrafi z nim zrobić. Studiowała tradycyjne hinduskie techniki śpiewu, ale nie prezentuje ich w czystej postaci: są przetworzone i pozwalają budować wspaniałe iluzje. Bo niby utwór zaczyna się znaną bluesową nutą, ma ten ciężki rytm z południa USA, ale niepostrzeżenie struktura całości się zmienia. Gitara przestaje pulsować i przypomina sitar, a Raman, choć wydaje się, że śpiewa spontanicznie i uczuciowo, jak to w bluesie, osiąga ten efekt dzięki wokalnemu rygorowi i precyzji, której nauczyła się w Azji. Emocje kontrolowała perfekcyjnie, ale gdy próbowała rozmawiać z publicznością, robiła wrażenie zagubionej.
Na scenie przyjmowała wojownicze pozy i nie tylko gdy śpiewała o śakti – kobiecej mocy, której wcieleniem są hinduskie boginie. Sama przypominała Nike. Zjawiła się uzbrojona w potężne bransolety, zasłaniające nadgarstki, i wielkie buty na grubej podeszwie. Na ugiętych kolanach, z rękami wyciągniętymi w górę, wyglądała przez cały wieczór, jakby zagrzewała siebie i nas do walki.
Najmocniejszymi akcentami były utwory zanurzone w hinduskiej duchowości – pieśń opiewająca pielgrzymki do świętej góry w Tamil Nadu czy ta, której Raman nauczyła się od jednego z ascetów. Tyle że w jej wykonaniu słabł ich wymiar religijny, ważniejsza była sama sfera estetyczna: muzyczne eksperymenty, improwizacje tablisty i gitarzysty. Gdy Raman w finale pozdrawiała boga Śiwę, połowa sali bawiła się, jakby słyszała balladę r&b.