[b][link=http://www.rp.pl/artykul/184041.html?preview=tak]Nowości wydawnictwa Czarne[/link][/b]
W październiku 1993 r., osiemnaście miesięcy po śmierci Marleny Dietrich, do Berlina trafiły kontenery z jej rzeczami. Przetransportowano je z magazynów w Los Angeles, Nowym Jorku, Londynie, Paryżu i Genewie. Przyjechały szafy i kufry. Pióra egzotycznych ptaków i czterysta kapeluszy. Notes z adresem Hemingwaya oraz „Zbrodnia i kara” z dedykacją Einsteina. Kraj związkowy Berlin kupił pamiątki na aukcji w Sotheby’s za 5 milionów dolarów. Angelika Kuźniak, autorka „Marlene”, postanowiła sprawdzić, ile o legendzie XX wieku mogą powiedzieć należące do niej przedmioty.
W Niemczech po 1945 r. była różnie postrzegana. W jednej z przechowywanych w Berlinie teczek autorka „Marlene” znalazła list od kobiety z Düsseldorfu: „Kto okazał więcej silnej woli: Marlena, która nie dała się skusić obietnicom Hitlera i bezkompromisowo walczyła przeciwko zbrodniarzom nazistowskim, czy my, którzy padaliśmy na kolana przed tymi ohydnymi przywódcami?”. Pierwszy po wojnie występ artystki w ojczyźnie w 1960 r. budził też skrajne emocje – niemiecka prasa zamieszczała listy, w których Dietrich określano „zuchwałą dziwką”. Zarzucano jej, że „włożyła amerykański mundur i zabawiała wojskowe oddziały”. W 1960 r. podczas koncertu w berlińskim Titania-Palast zaśpiewała „Lili Marleen”. Tę melancholijną piosenkę nucili w czasie wojny Niemcy z Afrika Korps i Brytyjczycy z 8. Armii walczącej z Rommlem. Kiedy koncert dobiegł końca, na sali panowała cisza. Nagle wstał burmistrz Berlina Willi Brandt. Za nim podnieśli się wszyscy. Entuzjazm.
[wyimek]Część Niemców nie wybaczyła jej, że śpiewała dla amerykańskich żołnierzy[/wyimek]
Ze zgromadzonych w książce relacji ludzi bliskich artystce wyłania się portret osoby o niezwykłej charyzmie – „w jej głosie było tyle melodyjności, swymi gestami dysponowała tak oszczędnie, że fascynowała widzów jak obrazy Modiglianiego. Posiadała cechę nieodzowną wielkich gwiazd: wspaniale potrafiła nie robić nic”.