Urodziwa, utalentowana, nieprzewidywalna. Wszystkie te epitety doskonale pasują do laureatki Grammy, odwiedzającej Warszawę bodajże już po raz szósty. Zaczęło się ostro. Organizator pierwszego jej przyjazdu w 1996 r., Mariusz Adamiak, musiał pod groźbą zerwania koncertu w Sali Kongresowej zapłacić bajońską sumę za wynajęcie prywatnego samolotu dla Cassandry, która w ostatniej chwili odmówiła skorzystania z biletu na rejsową maszynę. Promotor koncertów jazzowych zarzekał się, że nigdy więcej kapryśnej Amerykanki nie zaprosi. Jednak zaprosił, i to wielokrotnie. Bo Cassandra jest tylko jedna.
Kolejne wizyty spowodowały, że Wilson coraz bardziej lubi nasz kraj. – Wcześniej niewiele o Polsce wiedziałam, ale już w 1996 r. przekonałam się, że rzadko gdzie na świecie jest równie wrażliwa i gorąca publiczność jazzowa – wyznała nam artystka. – Tu jest wyjątkowa atmosfera, więc często zatrzymuję się w Warszawie dłużej niż tylko na koncert, pragnąc bliżej poznać klimat miasta i odprężyć się przed dalszą trasą. Szkoda, że teraz tak gonią mnie terminy.
Pochodzi z delty Missisipi. Zaczynała od folku i rhythm and bluesa. Jazz zarekomendował jej ojciec. Płytą "Scetches of Spain" Milesa Davisa.
– Po latach zdarzyło mi się występować z Milesem na tej samej scenie, ale nie miałam śmiałości podejść do niego za kulisami – wspomina Cassandra, która hołd swojemu guru oddała w 1998 r. płytą "Travelling Miles".
Spotkanie z Milesem musiało się zdarzyć już po przeniesieniu się artystki do Nowego Jorku, gdzie stała się wokalistką związaną z ruchem M-Base Collective pod auspicjami Dave'a Douglasa, Grega Osby i Davida Murraya. Po solowym albumie "Point of View" okrzyknięto ją drugą Billie Holiday. Tymczasem Wilson, nie zrywając kontaktów z nowojorskimi awangardzistami, szukała coraz to nowych doświadczeń, czerpiąc nie tylko z bogactwa tradycji jazzu i bluesa, lecz także z klimatów Boba Dylana, Marianne Faithfull, U2 czy najnowszej elektroniki.