Nagrody za muzykę do filmu „Rewers” i soundtracki do licznych filmów polskich i zagranicznych to potwierdzają. Ale intrygująco improwizować do wyświetlanego przez blisko dwie godziny filmu, to już wielka sztuka.
To wyjątkowe wydarzenie związane z obchodami 200. rocznicy urodzin Fryderyka Chopina miało miejsce w sobotę, w Reducie Banku Polskiego w Warszawie. Pomysłodawcą był dyrektor Filmoteki Narodowej Tadeusz Kowalski i był to projekt wyróżniający się na tle festiwali, koncertów i odbywającego się teraz Konkursu Chopinowskiego. Szkoda, że na imprezę obowiązywały zaproszenia, bo z pewnością znalazłoby się wielu fanów jazzu chętnych do posłuchania Włodka Pawlika na żywo.
Przed pokazem obawiałem się, czy film wytrzyma próbę czasu. Nie chodzi o to, że był to film niemy. Zrealizowany przez Henry’ego Roussella w 1927 roku, kiedy powstawały już obrazy z dźwiękiem i dziś może się podobać. Kanwą scenariusza była miłość Chopina do hrabianki Marii Wodzińskiej, która rozkwitła w czasie jego pobytu w Dreznie w 1835 r. Na potrzeby filmowego romansu reżyser pozwolił sobie na dowolną interpretację odmowy zgody rodziny Wodzińskich na ślub zaręczonej już pary.
W kinach, kiedy królowały filmy nieme istniała funkcja pianisty grającego podczas projekcji. Włodek Pawlik podszedł do tematu w nowoczesny sposób. Przygotował wcześniej ilustracje muzyczne, które zostały nagrane z zespołem i odtwarzane w tych momentach filmu, kiedy dramaturgia nie była specjalnie wymagająca. Przede wszystkim w tak charakterystycznych dla filmu niemego przestojach akcji, kiedy trzeba utrzymać współczesnego widza w napięciu. Największe wrażenie robiły jednak improwizacje do obrazu. Pawlik w każdym momencie idealnie dopasowywał dynamikę i nastrój do scen. Mimo, że jego sylwetka pozostawała w cieniu, to jego gra odwracała uwagę od obrazu. W filmie niemym, szczęśliwie, nie jest konieczna obserwacja obrazu non stop.
Kiedy na ekranie filmowy Fryderyk Chopin siadał do fortepianu, Włodek Pawlik grał fragment jednej z jego kompozycji, a następnie niepostrzeżenie przechodził do własnej interpretacji. Dopiero po chwili można się było zorientować, że to już tylko wyobraźnia improwizującego jazzmana. Synchronizacja pianisty z obrazem była imponująca. Kiedy w pewnym momencie aktor zaznaczył ostatni akord, fortepian Pawlika wybrzmiewał już finałowym dźwiękiem. Aż chciało się złożyć dłonie do oklasków.