[b]Kim był Henryk Mikołaj Górecki?[/b]
[b]Wojciech Michniewski:[/b] Postacią zupełnie wyjątkową poprzez swoją upartą odrębność. Tak odrębna jest też jego muzyka, absolutnie własna, niepodporządkowana minimalizmowi, z którym był nietrafnie wiązany, ani modernie, w którą wpisywały się jego najwcześniejsze utwory z lat 50. i 60. Wówczas było jednak kilka podobnie osobnych postaci: przede wszystkim porażający talent wczesnego Krzysztofa Pendereckiego, był Kazimierz Serocki, a trochę później Tomasz Sikorski. Z czasem jednak – od III symfonii – w rozdygotanym dzisiejszym świecie, w którym style i postawy ludzkie zmieniają się nieustannie, Górecki pozostał ostoją prawd muzycznych niezwykle prostych i podstawowych, a równocześnie ogromnie witalnych.
[wyimek][link=http://www.rp.pl/temat/601183-Opera-Narodowa.html]Czytaj specjalny dodatek[/link][/wyimek]
[b]Ale czy to znaczy, że był człowiekiem zamkniętym?[/b]
Był otwarty na świat, ale podporządkowywał go swoim prawdom: prostym, może trochę czarno-białym, niepodlegającym dyskusjom i targom. W dążeniu do zorganizowania własnego kawałka świata wokół siebie stworzył wspaniały dom w Zębie. Trochę się w nim izolował, a zarazem w pewien sposób łączył z tym, co najważniejsze, z jakąś tego świata metafizyką. Podobnie tworzył muzykę, starając się z niej wyeliminować to co zbędne. Jego dorobek nie jest gigantyczny. Utwory skapywały niezwykle rzadko, ich powtarzalna aż do bólu materia jest gęsta i ogromnie nasycona emocją. Wymyśliłem kiedyś określenie na jego muzykę, mówiąc, że to emocjonalna mantra. Powtarzalność służy wydrążeniu napięcia, emocji, wyzyskaniu energii związanej z pomysłem muzycznym do samego końca, wkołysaniu, wgnieceniu w nią słuchacza.