Kwartet saksofonisty Pharoaha Sandersa cofnął słuchaczy w lata 60. by uzmysłowić im, jak wielki wpływ miał na jazz John Coltrane. Postawił też pytanie, czy ciągle może być inspirujący dla współczesnych muzyków. Natomiast trębacz Tom Harrell w intrygującym stylu postawił znak równości pomiędzy klasyką impresjonistów: Ravela i Debussy'ego a jazzem.
Już tytuł programu „Classical Impressions" i nazwa zespołu Tom Harrell Chamber Ensemble zwiastowała niecodzienne doznania, bo chociaż na pokonanie barier pomiędzy stylami porywa się wielu jazzmanów, to rzadko tej klasy co amerykański trębacz. Premiera projektu miała miejsce latem na Blue Note Jazz Festival w Nowym Jorku, ale jak dotąd nie został wydany na płycie. Harrell napisał finezyjne aranżacje na oktet. Obok jazzmanów z kwintetu lidera zasiedli muzycy klasyczni: skrzypaczka Meg Okura, wiolonczelista Rubin Kodheli i flecista Dan Block. Z premierowego składu zabrakło gitarzysty.
Koncert rozpoczął się od nastrojowej „Vocalise-Étude en forme de Habanera" Maurycego Ravela, której aranżer nadał tytuł „Voices". Zaskakująca była równowaga i spójność brzmień, jaką uzyskał zespół dyrygowany przez Harrella. Kiedy on sam sięgnął po trąbkę skrzydłówkę by zagrać solówkę, rozległy się ciepłe dźwięki wlewające miód w serca słuchaczy, pozwalające zapomnieć o chłodnym, jesiennym wieczorze. Subtelność improwizacji, delikatnej jak muśnięcie pędzlem impresjonisty, pobudzała wyobraźnię, a niespiesznie frazy dawały czas by tym brzmieniem delektować się długą chwilę.
Zachwycała współpraca klasycznej wiolonczeli i jazzowego kontrabasu, jakby oba style dzielił tylko mały krok. Dopiero w „Sainte" Ravela zespół przyspieszył tempo, skrzypce ostrzej podkreśliły zarys melodii, a Harrell pokazał swój pazur. Zadziwiające, jak ten schorowany artysta potrafi sugestywnie wyrazić uczucia w wielobarwnych aranżacjach i ekspresyjnych solówkach. Większość koncertu stał lekko przygarbiony, dawał nieznaczne wskazówki muzykom zza pulpitu, ale kiedy brał w dłonie trąbkę, prostował się i wstępowały w niego siły młodego, zadziornego jazzmana.
Pharoah Sanders, siedemdziesięciolatek, który stworzył z Johnem Coltrane'em zadziwiające świat albumy „Ascension" i Meditations" wszedł na scenę wolnym krokiem, by odmłodnieć z instrumentem w dłoniach. Na pierwszy rzut ucha wydaje się, że Sanders zaadoptował styl Coltrane'a, ale od początku różnili się podejściem do improwizacji. Pharoah był bardziej ekspresyjny i drapieżny od swego mistrza. Po muśnięciach dźwiękami trąbki Harrella, frazy saksofonu Sandersa były jak cios boksera wagi ciężkiej, wgniatały swą intensywnością i siłą w fotel. Pierwsza solówka lidera kwartetu trwała nie mniej niż dziesięć minut. Tempo podtrzymywała dynamiczna sekcja rytmiczna, tylko fortepian wydawał się nieco stłumiony. Gęsta faktura utworu nasyconego energią do granic wytrzymałości pozwoliła uzmysłowić sobie, że dziś już prawie nikt tak nie gra. Choć do inspiracji Coltrane'em przyznaje się wielu saksofonistów, to nikomu nie udaje się naładować swej muzyki tak silnymi emocjami.