Czyżby zaczynała się moda na niedocenianą u nas muzykę francuską? Tuż po premierze w Gdańsku niewystawianej od stu lat „Thais" Masseneta Teatr Wielki w Łodzi zaprosił na inny rarytas – „Samsona i Dalilę" Saint-Saensa. Te opery łączy coś jeszcze, ich tematem jest konflikt między żarliwą wiarą a nie mniej mocnym erotycznym pożądaniem.
Historia perfidnej Filistynki Dalili, która od zakochanego w niej Samsona wydobyła sekret, w czym tkwi jego siła, jest bardziej znana niż kurtyzany Thais, nie ma więc potrzeby jej przypominać. W Łodzi reżyser Marek Weiss oraz tandem scenografów – Marcel Sławiński, Katarzyna Sobańska – przedstawiają ją w zamkniętej, surowej i mrocznej przestrzeni. By wejść w środek zdarzeń, trzeba otworzyć wielkie drzwi niczym okładki księgi Starego Testamentu.
Ta inscenizacja jest dostojna jak muzyka Camille'a Saint-Saensa, której bliżej do oratorium niż do opery o wyrazistej dramaturgii. Nie oznacza to wszakże, że powstało statyczne przedstawienie. Marek Weiss wie, jak prostymi środkami dodać emocji opowieści, choćby gestami przypisanymi chórowi, który odgrywa tu istotną rolę. Punktem kulminacyjnym jest zaś słynna scena Bachanaliów w nieoczywistej, oryginalnej choreografii Izadory Weiss. Prosty, ale zaskakujący pomysł miał też reżyser na finałową scenę zniszczenia świątyni.
Najważniejsi są jednak tytułowi bohaterowie. Niemal cały drugi akt to ich swoisty pojedynek, w którym Dalila chce zdobyć władzę nad Samsonem. Agnieszka Makówka w tych właśnie scenach jakby odzyskała swą moc. W akcie pierwszym była zbyt bezbarwna i pozbawiona uwodzicielskiego wdzięku.
Bardziej wyrównaną formę wokalną zaprezentował Dominik Sutowicz jako Samson, mimo że w przeciwieństwie do Dalili nie ma równie efektownych co ona arii. Ten artysta dysponuje mocnym tenorem, naturalnie brzmiącym w całej skali, natomiast ładny mezzosopran Agnieszki Makówki nie zawsze przebijał się przez orkiestrę.