Pro i kontra – Mój tydzień z Marylin, reż. Simon Curtis

„Mój tydzień z Marilyn”: film o ważnych sprawach w atrakcyjnej formie czy jedynie powtórka znanych banałów

Aktualizacja: 04.02.2012 08:36 Publikacja: 04.02.2012 08:32

Pro i kontra – Mój tydzień z Marylin, reż. Simon Curtis

Foto: ROL

Zmysłowy urok

Pro - Jacek Marczyński

Tłem dla perfekcyjnie opowiedzianej historii w filmie „Mój tydzień z Marilyn" jest świetnie uchwycony przełomowy moment w dziejach XX-wiecznej kultury. Jest rok 1956, w Londynie dochodzi do spotkania Marilyn Monroe i wielkiego Laurence'a Oliviera. Razem mają zagrać w filmie, który dziś znamy pod tytułem „Książę i aktoreczka".

Zobacz fotosy z filmu

Widz lubi zakulisowe historie z życia sław. Podstawą scenariusza są zaś wspomnienia świadka zdarzeń, asystenta reżysera, Colina Clarka. Nie wiadomo, czy przeżył on również intymny tydzień z MM, ale to mało istotne. Filmu „Mój tydzień z Marilyn" nie należy zresztą traktować jako cukierkowej love story, jest w nim przede wszystkim zderzenie dwóch światów, z których ten pozornie gorszy okazuje się znacznie bardziej atrakcyjny.

W połowie XX w. Anglia była ostoją kulturowych tradycji. Uosabiał je właśnie obdarzony szlacheckim tytułem Laurence Olivier, aktor o perfekcyjnym warsztacie, który i poza sceną porozumiewał się z otoczeniem tekstami z Szekspira. W tym kraju liczyło się staranne wykształcenie, rodzinne korzenie oraz dobre koneksje.

Do Anglii zza oceanu dociera już jednak rock and roll, a w ślad za nim Marilyn Monroe – symbol nowej kultury dla mas. Jej odbiorcy nie muszą mieć dyplomu z Eton. Bywa prosta, by nie powiedzieć prostacka, ale porywa miliony, a jej siłą jest żywiołowość. Pokazuje uroki seksu i przede wszystkim zrywa z konwenansami, które Anglików krępują od stuleci.

Laurence Olivier miał wszelkie atuty, by na planie zdominować partnerkę. Swą rolę przemyślał w najdrobniejszych szczegółach, starannie więc czerni brwi, a wypowiadanym słowom nadaje zabawny akcent. W porównaniu z nim ona, niemogąca zapamiętać prostych zdań roli, to po prostu amatorka. Ale i Laurence, patrząc z uznaniem na własne odbicie w lustrze, zaczyna rozumieć, że brakuje mu naturalności, dzięki której na ekranie istnieje tylko Marilyn Monroe, a on pozostaje w jej cieniu.

Dwie świetne kreacje stworzyli Michelle Williams (Marilyn) i Kenneth Branagh (Olivier). Oboje zasłużenie są nominowani do Oscara, ona już otrzymała Zloty Glob. W tle są również: Julia Ormond jako znerwicowana Vivien Leigh i jak zawsze niezawodna Judi Dench, która wcieliła się w inną aktorską sławę tamtych czasów, Sybil Thorndike.

Opowieść została tak poprowadzona, by widz był po  stronie Marilyn. To nie stronniczość realizatorów – pół wieku po tych zdarzeniach filmy z wielkimi szekspirowskimi kreacjami Oliviera leżą przecież w archiwach, a legenda Marilyn trwa.

Kopia bez seksapilu

Kontra - Rafał Świątek

„Mój tydzień z Marilyn" Simona Curtisa jest błahą komedią romantyczną powielającą stereotypowe wyobrażenie o Monroe. Na planie filmu „Książę i aktoreczka", którego kulisy powstania reżyser przed nami odkrywa, doszło do spotkania nie dwóch, lecz czterech fascynujących osobowości. Marilyn przyjechała do Londynu, licząc, że u boku sir Laurence'a Oliviera będzie mogła poczuć się jak prawdziwa aktorka, a nie tylko przedmiot pożądania. Jednak Olivier chciał głównie udowodnić swoją wyższość nad hollywoodzką gwiazdą, a przy okazji zakosztować choć trochę sławy, która była udziałem Marilyn.

Ich starcie obserwowali z boku: mąż Monroe, wybitny dramaturg Arthur Miller (Dougray Scott) i żona Oliviera, starzejąca się Vivien Leigh (Julia Ormond). Miller miał dość zmiennych nastrojów małżonki, atmosfery osaczenia przez dziennikarzy i fanów. Popularność Marilyn go przyduszała. Tymczasem Leigh coraz lepiej rozumiała, że traci Oliviera, który m.in. brutalnie jej uświadomił, że nie zagra w „Księciu i aktoreczce" ze względu na wiek.

Z tego splotu zawiedzionych ambicji oraz zbytnio rozbudzonych nadziei mogła powstać pasjonująca opowieść o wojnie nieprzystających do siebie światów i charakterów. Słowem, reżyser miał w ręku materiał na znakomity dramat lub gorzką komedię.

Niestety, w filmie Curtisa spotkanie wielkiej czwórki jest tylko pretekstem do przedstawienia banalnej historii zauroczenia zmysłowością gwiazdy. Wydarzenia oglądamy bowiem z perspektywy Colina Clarka (Eddie Redmayne), trzeciego asystenta reżysera, którego Marilyn

wybiera sobie na powiernika i przyjaciela. Colin obserwuje Monroe w niemym zachwycie. Spędza z nią słodkie chwile w trakcie wspólnych spacerów i wycieczek. Traci głowę do tego stopnia, że przestaje zwracać uwagę na uczucia pewnej garderobianej (Emma Watson, znana z cyklu o Harrym Potterze), którą wcześniej poderwał. Od tego momentu fabuła przebiega zgodnie z oklepanym schematem komedii miłosnej. Najpierw chłopak poznaje dziewczynę, a potem się w niej zakochuje. Z tą różnicą, że wybranka jest ikoną kina.

W ten sposób „Mój tydzień z Marilyn" potwierdza oczywistość – że Monroe działała zniewalająco na mężczyzn i wzbudzała zazdrość kobiet. Na tego rodzaju mądrości szkoda taśmy filmowej. Przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, grająca Marilyn Michelle Williams nie ma tyle seksapilu co pierwowzór. Po drugie, po co oglądać kopię, skoro można zobaczyć w akcji oryginał. Filmy z MM są ciągle dostępne w sklepach.

 

Zmysłowy urok

Pro - Jacek Marczyński

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem