W Polsce jest prawie nieznany. I chyba nie tylko w Polsce. Na filmowym portalu IMDB poza wykazem tytułów można znaleźć tylko informację: „Mieszka w Wiedniu. Jego filmy charakteryzują się dokumentalnym stylem, który ma im dodać autentyzmu". A przecież Ulrich Seidl jest dziś jedną z najciekawszych i najbardziej wyrazistych osobowości kina europejskiego. I nadchodzi jego czas.
Podczas ostatniego festiwalu w Cannes Seidl pokazał obraz „Raj: Miłość". Wenecja i Berlin czekają na następne części trylogii „Raj: Wiara" i „Raj: Nadzieja". Początkowo chciał nakręcić historię o trzech kobietach - dwóch siostrach i córce jednej z nich. Ale opowieść rozrosła się tak, że każdej z bohaterek poświęcił osobny film. Bo każda na swój sposób szuka szczęścia i przeżywa rozczarowanie.
W pokazywanym we Wrocławiu „Raju: Miłość" starzejąca się Austriaczka, gruba i nieatrakcyjna, jedzie na wycieczkę do Kenii. To typowa seksturystyka, wyprawa po wrażenia i erotyczną satysfakcję. Ale też po złudne chwile, w których kobieta poczułaby się pożądana, podziwiana, kochana. Seidl pokazuje jej rozpaczliwe poszukiwanie akceptacji, a potem potworne upokorzenie. Film, choć fabularny, sprawia wrażenie niemal reportażu. Nic dziwnego: Seidl nie wypiera się dokumentalnych korzeni, co więcej, czyni z nich swój główny atut.
Dusza dokumentalisty
Twórca „Raju..." pochodzi z zamożnej, tradycyjnej austriackiej rodziny, która z trudem znosiła jego bunt. Ojciec, lekarz, za każde przewinienie stosował surowe kary, potem posyłał syna do kolejnych katolickich szkół. Ulrich musiał się szybko usamodzielnić. Był akwizytorem, ochroniarzem, kierowcą, królikiem doświadczalnym w instytucie leków. Studiował dziennikarstwo, historię sztuki, miał 26 lat, gdy trafił do akademii filmowej. Nie zrobił dyplomu, zaczął kręcić dokumenty.