Na chłopaków do teatru

Są zdolnymi młodymi aktorami, których występy wgniatają fanów w fotele. Pora ich przedstawić szerszej publiczności

Publikacja: 25.08.2012 01:02

Małgorzata Maślanka i Dobromir Dymecki, próba spektaklu "Kto zabił Alonę Iwanowną" w warszawskim Tea

Małgorzata Maślanka i Dobromir Dymecki, próba spektaklu "Kto zabił Alonę Iwanowną" w warszawskim Teatrze Dramatycznym

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Red

Tekst z tygodnika "Przekrój"

Chodźcie na „Joannę Szaloną", na Nosinskiego! Ale Pempuś niesamowicie gra oczami!" – słychać było w foyer podczas tegorocznych Warszawskich Spotkań Teatralnych. Wielbiciele nowoczesnego teatru tworzą pokaźne grupy skupione wokół Teatru Dramatycznego, TR Warszawa, Teatru Nowego w Warszawie, Teatru Polskiego we Wrocławiu, Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu i wielu innych poszukujących scen. Mają też swoich idoli, dla których chętnie wydają ostatnie pieniądze na pociąg i stoją w kolejkach po wejściówki na spektakl, który już widzieli.

Ich ulubieni aktorzy nie dają autografów, wolą iść z fanami na piwo po spektaklu. Są kilka lat po studiach i już zdążyli zawojować progresywne sceny. Wielu z nich to uczniowie jednego z najwybitniejszych twórców innowatorów europejskiego teatru – Krystiana Lupy. Grają u najzdolniejszych, chociaż kontrowersyjnych reżyserów młodego pokolenia: Moniki Strzępki, Macieja Podstawnego, Radosława Rychcika, Krzysztofa Garbaczewskiego czy Barbary Wysockiej. Wyróżniają się niebanalną urodą oraz scenicznym indywidualizmem. W teatrze chcą ryzykować i odkrywać nowe środki wyrazu poprzez performance, improwizacje, multimedia czy wyczerpujące fizycznie i psychicznie techniki aktorskie.

Mieszczański, lekki repertuar – to nie dla nich. W czysto rozrywkowym przedstawieniu rodem z teatru Komedia wystąpiliby dopiero zmuszeni głodem lub inną ostatecznością. Do ekranu mają mniej radykalne podejście – przemykają czasem przez kadry kina czy telewizji, chętnie zagraliby większe role w filmie lub serialu. Są rozsądnymi idealistami, nie zmierzyli się jeszcze z pułapkami wielkiej popularności albo upokorzeniem bezrobocia.

Ostatnio ich świat drży jednak w posadach. Dotacje na teatry państwowe drastycznie maleją, piłkarskie Euro jeszcze pogorszyło sprawę. Środowisko teatralne musiało się niedawno jednoczyć we wspólnym proteście pt. „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem", żeby dyrektorów artystów nie zastąpili menedżerowie. Przyszłość warszawskiego, odważnie poszukującego Teatru Dramatycznego stoi pod groźnym znakiem zapytania, bo władze mianowały nowym dyrektorem Tadeusza Słobodzianka, zwolennika tradycyjnego, zachowawczego repertuaru (jak napisał w swoim projekcie: zamierza „uczyć, bawiąc"). Urząd miasta nie przeprowadził otwartego konkursu. Nie zdecydował się też na kandydaturę popieranego przez zespół teatru Pawła Łysaka, który kontynuowałby rozpoczętą za kadencji Pawła Miśkiewicza pracę nad nowoczesną sceną. Tymczasem inny hołubiony przez inteligencję stołeczny teatr, TR Warszawa Grzegorza Jarzyny, stracił obiecane miejsce w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Ono, na razie, nie powstanie, a Jarzyna wkrótce będzie musiał się wyprowadzić z dotychczasowej siedziby, czyli zalewanego deszczem garażu.

W środowisku, prasie, na portalach społecznościowych zawrzało od gniewu. Urzędnicy państwowi zaatakowali przecież firmowany nazwiskami Warlikowskiego czy Lupy teatr, którym Polska szczyci się na całym świecie. I którego solą są właśnie ci młodzi, piekielnie zdolni aktorzy.

Oto ich przedstawiciele, wybrani na zasadzie sondy dziennikarskiej przeprowadzonej wśród wielbicieli eksperymentalnego teatru. Mężczyźni, bo to oni budzą ostatnio najwięcej emocji wśród widzów – co nie znaczy, że aktorki grają słabiej lub są mniej ważne. Poza tym przydałoby się w polskim kinie więcej elektryzujących twarzy na miarę Mateusza Kościukiewicza czy Jakuba Gierszała. Można je znaleźć w teatrze. Ambitnym, póki on jeszcze w Polsce funkcjonuje.

Dobromir Dymecki

27 lat, prawie 190 cm wzrostu, świecąco platynowe włosy i łobuzerski wdzięk. Unika schematów. Pasuje do roli młodego Don Kichota, ale w przedstawieniu Podstawnego gra Sancha. W spektaklu „W imię Jakuba S." Strzępki doprowadza publiczność do śmiechu, ale takiego przez łzy. Elektryzował publiczność już na Festiwalu Szkół Teatralnych, natychmiast po studiach został zatrudniony w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Obecnie aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie. Pojawia się na małym i dużym ekranie („Big Love", „Barwy szczęścia").

Dobromir Dymecki o sobie:

Uroda albinosa bywa problematyczna. Często słyszę na castingach, że mam zbyt białe włosy, że jestem za wysoki, że dziwny. I że jestem typem nordyckim, czyli że świetnie się nadaję do ról esesmanów.

Budzę skrajnie różne skojarzenia. Jedni widzą we mnie wyłącznie czarny charakter – podobno tak źle mi z oczu patrzy. Drudzy obsadziliby mnie w roli delikatnego i melancholijnego faceta. Jeszcze inni myślą o mnie jako o amancie. W teatrze ta nieoczywistość to mój atut, reżyserzy ją wykorzystują. Natomiast ciężko mnie wpasować w jakiś z góry ustalony typ bohatera. Kino i telewizja zwykle oczekują pewnej jednoznaczności, której ja się staram unikać.

Łódzka filmówka była moją wymarzoną szkołą. Już w siódmej klasie podstawówki grałem w odważnej inscenizacji „Chłopów" nawiązującej do „Trainspotting". Udało nam się poważnie zdezorientować publiczność w moim rodzinnym Konstantynowie Łódzkim, więc teatr poszukujący był mi chyba pisany. Na pwsftviT miałem szczęście, bo trafiłem na szczególny rok. Wykładowcy mało nam narzucali, dostawaliśmy temat i musieliśmy sami się z nim mierzyć. Jako świeżo upieczony student żywiłem zabobonne przekonanie, że aktorstwa można nauczyć, że przyjdzie ktoś, kto mi powie co i jak, i ja to później będę umiał. Okazało się, że jest inaczej, że wszystko trzeba znaleźć w sobie.

Samodzielność pozwala mi odnaleźć się w różnych formach, tragikomicznych jak u Podstawnego, Strzępki, Kmiecika, czy poważnych, dramatycznych, jak u Grzegorzka w „Słowie". Nie trzymam się schematów, jednej techniki. Nie boję się przekraczać granic, iść na całość. Myślę, że trafiłem do właściwego teatru – Dramatyczny za kadencji Miśkiewicza był idealnym miejscem dla osób, które chcą ciągle szukać.

Najważniejszy reżyser to w mojej dotychczasowej pracy Maciej Podstawny, z którym zrobiłem cztery spektakle. Każda kolejna wspólna praca jest krokiem dalej na tej samej drodze, dlatego znamy się i rozumiemy bardzo dobrze. Maciek jest świetny, bardzo dużo oczekuje od aktora, czyni go współautorem, pozwala na wypowiedź, ale zarazem ma też bardzo precyzyjną wizję spektaklu.

Pozytywnie mnie zaskoczyły Indie. Kiedy graliśmy „W imię Jakuba S." w New Delhi, temat polskiej pańszczyzny trafnie odniesiono do problemów kolonializmu. Nasz spektakl bardzo się podobał mimo różnic kulturowych.

Plany? Zagram u Macieja Podstawnego w „Przełamując fale" von Triera, w Kaliszu.

Marcin Pempuś

Charakterystyczna, bardzo drobna sylwetka i ogromne oczy, które wyrażają więcej niż słowa. Zadziwiający talent komediowy 29-letniego Pempusia łączy się z jego uderzającą wrażliwością. W teatrze, który zawojował dzięki emocjonalnym występom w spektaklach społecznie zaangażowanych Strzępki i Demirskiego, uchodzi za prawdziwe zjawisko. Jego końcowy monolog z „Tęczowej Trybuny 2012" na długo pozostaje w pamięci.

Marcin Pempuś o sobie:

Jąkam się od szóstego roku życia. Byłem kiedyś u logopedy, trochę zmniejszył mi tę przypadłość. Ukrywałem ją na egzaminach do szkoły teatralnej. Właściwie to profesorowie zorientowali się dopiero po roku mojej nauki. Nie wiem, dlaczego się nie jąkam na scenie, kiedy gram. Może to adrenalina, a może świadomość, że po prostu jąkać się w tym przypadku mi nie wolno?

Najpierw były lalki. W liceum, w mojej rodzinnej Polanicy-Zdroju, grałem w amatorskim teatrze prowadzonym przez aktora lalkarza. Po maturze zdawałem tylko na wrocławski Wydział Lalkarski, bo wiedziałem, że tam jest się łatwiej dostać. Byłem za leniwy, żeby próbować gdzie indziej. W szkole lubiłem ten rodzaj aktorstwa i nawet wiązałem z teatrem lalek swoją przyszłość. Potem jednak zrozumiałem, że jest on dla mnie zbyt skostniały, że od 50 lat niewiele się w nim zmienia. W Polsce kojarzony jest – niestety słusznie – przede wszystkim z bajkami dla dzieci i aktorami biegającymi po scenie z jakimiś kukłami. Chciałem już czegoś innego. Co wymagałoby ode mnie dużo więcej.

Jelenia Góra to moje miejsce pracy zaraz po studiach. Wygrałem casting zorganizowany przez Wojtka Klemma do Teatru im. C.K. Norwida. Poznałem tam sporo ważnych dla mnie, i nie tylko dla mnie, reżyserów: Natalię Korczakowską, Monikę Strzępkę, Krzysztofa Garbaczewskiego, Łukasza Kosa, Remigiusza Brzyka. W Jeleniej Górze pracowaliśmy intensywnie, było tam wtedy po 8–10 premier rocznie. Dwa lata później Klemm, na skutek decyzji urzędniczych, stracił pracę. Natomiast nowy dyrektor większość młodych z teatru wyrzucił. Jak się okazuje, to była do tej pory jego najlepsza decyzja. Najlepsza dla młodych oczywiście. Monika Strzępka lubi pomagać ludziom. Przez dwa miesiące szukałem pracy w Warszawie, bez skutku. W końcu ona mnie uratowała i zaprosiła do Wałbrzycha, do Teatru im. J. Szaniawskiego, gdzie zagrałem w „Niech żyje wojna!!!". Zasiedziałem się tam na tyle długo, że mogłem dostać etat, ale w międzyczasie zaproponowano mi miejsce w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Jestem w nim od dwóch lat. A ze Strzępką dogadaliśmy się na tyle dobrze, że współpraca wciąż trwa. Może nie zawsze zgadzam się w szczegółach z radykalnymi poglądami, które prezentują wraz z Pawłem Demirskim, ale uważam, że ich główne tezy są słuszne. Wiem, że nie każdy aktor odnajduje się w jej teatrze – mi się to udało.

Krystian Krystian Lupa zamykał nas przed kamerami, stawiał w sytuacji opresyjnej, kazał improwizować i wracał po trzech godzinach. Z tego powstały postacie, sceny, w końcu spektakl pt. „Poczekalnia.". Od Lupy nauczyłem się uczciwości wobec widza i siebie, a także twórczego podejścia do aktorstwa. Teraz pracuję ze Strzępką i Demirskim nad spektaklem o Courtney Love i Nirvanie. Premiera pod koniec października... chyba.

W kinie i telewizji pojawiam się rzadko. Nie mam za bardzo czasu jeździć na castingi z Wrocławia do Warszawy, chociaż jak już jeżdżę, to często i tak niewiele z tego wychodzi. A mieszkanie chciałoby się kupić. Większość z nas wynajmuje mieszkania, a nawet jak już kupi, to na takie raty, że bez serialu można osiwieć.

Paweł Tomaszewski

Chłopięca uroda, lekko szalone spojrzenie i niepokorny urok w stylu Jamesa Deana. 29-letni Paweł Tomaszewski z pasją śpiewa w spektaklu Strzępki („W imię Jakuba S.") piosenkę Kazika i zasuwa chłopską gwarą, a w „Klubie Polskim" Pawła Miśkiewicza gra uduchowionego Bogdana Jańskiego. Ma na koncie kilka ról fi lmowych (np. „Środa, czwartek rano", duet z Joanną Kulig) i telewizyjnych, ale teatr ceni ponad wszystko.

Paweł Tomaszewski o sobie:

Zakroczym to mała miejscowość pod Warszawą, gdzie się wychowywałem. Moi rodzice to wspaniali ludzie, przeprowadzili się ze stolicy na wieś. Nigdy nie ograniczali mi możliwości uczęszczania na różnego rodzaju kółek teatralnych, śpiewania czy później dojeżdżania do Warszawy do studenckiego Teatru. Do Zakroczymia wracałem ostatnim pekaesem o 24, a rano musiałem iść do szkoły.

Zez nie podobał się innym. Wyrzucili mnie ze szkoły baletowej trochę z powodu tego lewego oka. Później, w czasie egzaminów do warszawskiej Akademii Teatralnej, kazano mi zeza zoperować i wrócić za rok. Nie rozumiałem tego. Nie mam na tym punkcie kompleksów, może dzięki temu, że chodziłem do przedszkola dla zezulów, a moje rodzeństwo to okularnicy. Bez problemu dostałem się na lalki do Białegostoku, a zaraz potem do Krakowa do PWST. Tam o zeza nikt nie pytał.

Czołobitność to coś, czego nie znoszę. Dopiero z perspektywy lat rozumiem, jak wielu pedagogów teatralnych wykorzystuje swoją pozycję, żeby dowartościowywać się uwielbieniem naiwnych studentów. Szanuję wykładowców, którzy umieją wzbudzić zapał bez narcyzmu, koterii i spijania sobie z dziubków.

„Blaszany bębenek" to gdański głośny spektakl Adama Nalepy z okazji . urodzin Güntera Grassa. Zagrałem Oskara. To było w Trójmieście duże wydarzenie, do dzisiaj czasem wznawiamy spektakl.

Serial grozi demoralizacją, obniżaniem ambicji. Zaangażowanie w pracę może się stopniowo zmniejszać, a serial może się stać rodzajem płatnej chałtury. „Hotel ", w którym gram, jest przyzwoitą produkcją. Wiem jednak, że całe to życie gwiazdek telewizji, wywiady dla gazet z programem tv, bankiety i czerwone dywany to jest show-biznes. Trzeba mieć zdrowy dystans. Aktor serialowy zwykle nie dostaje ról w dobrych filmach. Z drugiej strony serial daje możliwość swobodnego pracowania w teatrze. Mam na myśli sytuację finansową. To trudne.

Teatr Dramatyczny w Warszawie jest miejscem, do którego od zawsze chodziłem na spektakle. Chciałem w nim pracować. Dwa lata temu przyjąłem zaproszenie Pawła Miśkiewicza, dyrektora i reżysera, do zespołu teatru. Mogłem pracować też z młodymi, m.in. ze Strzępką i z Demirskim. A z Pawłem Miśkiewiczem współpracę cenię sobie najbardziej. Bardzo liczę na to, że zrobimy jeszcze razem „Czerwone i czarne" Stendhala, w październiku. Rozmawiamy o tym w trudnym momencie. Losy Dramatycznego są niepewne. Jaki charakter i profil będzie miało to miejsce? Zobaczymy. Liczę na to, że marka tego teatru do czegoś zobowiązuje przyszłą dyrekcję.

Tomasz Nosinski

Wygląda jak Marcello Mastroianni i Alain Delon w jednej osobie. Ma 27 lat, zdążył już zagrać 13 premier. Tomasz Nosinski spala się na scenie w cielesnych, emocjonalnych spektaklach Radosława Rychcika („Samotność pól bawełnianych", „Hamlet", „Dwunastu gniewnych ludzi"), budząc entuzjazm krytyki i podziw widzów. W „Joannie Szalonej: Królowej" Wiktora Rubina gra Filipa Pięknego, w „Białym małżeństwie" Weroniki Szczawińskiej – Ojca. Hipnotyzuje energią i stylem dandysa, a także pięknym głosem. Jakimś cudem na razie niezauważony przez film i telewizję.

Tomasz Nosinski o sobie:

Nagość na początku była trudna, bałem się jej na scenie. W końcu jednak powiedziałem sobie, że to nie ja jestem nagi, tylko postać, którą odgrywam. Wiele się we mnie przełamało.

Wyczerpuję się na scenie. Doprowadzam ciało do momentu, w którym ono już nie może, przestaje myśleć i wkracza na poziom pewnej naturalności. Radosław Rychcik, reżyser, z którym pracuję najczęściej i najdłużej, wymaga maksymalnego fizycznego zaangażowania. W teatrze chodzi o to, żeby grać, ale żeby ta gra wyglądała jak najbardziej prawdziwie. Przyznaję się do tego, że jestem naprawdę wyczerpany, ale nie wychodzę z roli. Osiągam tymi środkami mój aktorski strzał w dziesiątkę. Radek jest wyrafinowanym reżyserem, myśli bardzo globalnie o geście scenicznym. Jego spektakle mogą być zrozumiałe dla wielu kultur.

Amerykanie są spragnieni europejskiego teatru, zwłaszcza ze Wschodu. Uważają, że Polacy to świetni warsztatowcy i aktorzy. Zobaczyłem to podczas tournée z Rychcikiem po USA. Świetnie odebrali nasze spektakle. U nich scena awangardowa, eksperymentalna, umarła.

Kościół był w małej miejscowości pod Słupskiem, gdzie mieszkałem jako dziecko (jestem Kaszubem), jedyną możliwością zetknięcia się z jakąś formą teatru. Więc tam zacząłem przygodę z aktorstwem. Potem poszedłem do świetnego liceum, gdzie założyłem własną grupę teatralną. Po maturze dostałem się do krakowskiej PWST i dość szybko zacząłem pracować w teatrze, już na trzecim, czwartym roku.

Kielce są dla mnie trochę za małe. Jestem etatowym aktorem tamtejszego Teatru im. Stefana Żeromskiego, ale mieszkam w Warszawie. Uwielbiam ją, jest tu tylu wspaniałych dziwaków! Tak naprawdę cały czas jeżdżę, od jednego teatru do drugiego. Cierpią na tym inne rzeczy, zwłaszcza prywatne, ale w tym wieku i na tym etapie trzeba podejmować trudne wybory.

Castingi mnie dezorientują. Gdybym trafi ł od razu na plan filmowy, co jest zazwyczaj niemożliwe, to nie miałbym najmniejszego problemu z wejściem w rolę. Czekam na reżysera, który zaryzykuje i postawi na takiego ekspresyjnego wariata jak ja. I który poprowadzi mnie przed kamerą, będzie moim mistrzem.

Szymon Czacki

Przypomina Mathieu Kassovitza (Nino z „Amelii"), ale jest przystojniejszy. Doradzano mu nawet wyjazd do Francji, bo tam jego typ urody robi furorę. 30-letni Szymon Czacki ma talent, który uratowałby słaby spektakl, a dobre przedstawienie podniósł do rangi wydarzenia. Najgłośniejsze, nagradzane role stworzył dotychczas u Barbary Wysockiej – w „Kasparze" i „Lenzu". Jeden z krytyków, po obejrzeniu „Artauda" Passiniego, nazwał go „aktorem do zadań specjalnych", bo potrafi sprostać nawet ekstremalnym wyzwaniom.

Szymon Czacki o sobie:

Szarość krajobrazu moich rodzinnych Katowic uruchamiała „desperacką" wyobraźnię. Z rodzeństwem i kuzynostwem preparowaliśmy z pietyzmem dziwaczne przedstawienia okolicznościowe i zmuszaliśmy naszych rodziców, żeby je oglądali. W liceum założyliśmy z przyjaciółmi teatr, bardzo awangardowy. Studia zacząłem jednak od teatrologii na uj. Po roku zdecydowałem, że chcę czynnie uczestniczyć w teatrze, i dostałem się na aktorstwo w pwst w Krakowie.

Widzowie byli w szkole teatralnej moim największym problemem. Potem usłyszałem od wykładowcy, że nigdy się tremy nie pozbędę, że będę musiał ją polubić. Dzisiaj nie wyobrażam sobie grać do „czwartej ściany", właśnie kontakt z żywymi ludźmi sprawia, że teatr jest dla mnie ciągle ciekawy. Czasem lubię „dedykować" spektakl konkretnej osobie.

Szkoła wiele mi dała. Adam Nawojczyk uczył nas zapisywać monologi wewnętrzne, tworzyć psychologiczne autoanalizy, dzięki którym poznawaliśmy swoją postać i siebie. Jan Peszek uczył nas muzyczności. Tego, że aktor jest instrumentem, że sami możemy sobą dowolnie sterować. Mieliśmy też z Krystianem Lupą improwizacje aktorskie, które otwierały nas na spotkanie z czymś wariackim, nieobliczalnym (tym „czymś" okazywał się często nasz partner sceniczny).

Zmiany są dla mnie ważne. Po czterech latach pracy na etacie we wrocławskim Teatrze Współczesnym, gdzie trafiłem po studiach, brakowało mi powietrza. Chciałem nowych wyzwań, nowych ludzi. Zrezygnowałem z etatu i przez pół roku pracowałem nad spektaklem-projektem Marcina Wierzchowskiego „Ostatnie kuszenie" w Nowej Hucie. A potem, przez dwa lata, grałem w Warszawie jako „wolny strzelec". W „Lenzu" Wysockiej w Narodowym, w „Artaud" Passiniego w Studiu, w „Wyspach" Renate Jett w Teatrze Nowym. Walczyłem o przetrwanie, nie było mowy o monotonii. Aktualnie jestem aktorem Starego Teatru w Krakowie. Zadania specjalne są dla mnie. Lubię, jeśli spektakl mnie wyczerpuje fizycznie i psychicznie. To oczyszcza.

Tekst z tygodnika "Przekrój"

Chodźcie na „Joannę Szaloną", na Nosinskiego! Ale Pempuś niesamowicie gra oczami!" – słychać było w foyer podczas tegorocznych Warszawskich Spotkań Teatralnych. Wielbiciele nowoczesnego teatru tworzą pokaźne grupy skupione wokół Teatru Dramatycznego, TR Warszawa, Teatru Nowego w Warszawie, Teatru Polskiego we Wrocławiu, Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu i wielu innych poszukujących scen. Mają też swoich idoli, dla których chętnie wydają ostatnie pieniądze na pociąg i stoją w kolejkach po wejściówki na spektakl, który już widzieli.

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Przemo Łukasik i Łukasz Zagała odebrali w Warszawie Nagrodę Honorowa SARP 2024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali