Coś być musi, do cholery, za zakrętem

Mówił o sobie, że ma umysł ścisły. Usprawiedliwiał w ten sposób wybór studiów – 20 października odszedł Przemysław Gintrowski, jeden z ostatnich polskich bardów

Publikacja: 28.10.2012 15:00

Coś być musi, do cholery, za zakrętem

Foto: Fotorzepa, Wojciech Grzędziński Woj Wojciech Grzędziński

W latach 80. po którejś demonstracji pierwszo- czy trzeciomajowej Zbigniew Herbert powiedział mu: „No i co, panie Przemysławie, znowu się pan chuliganił na ulicach". Przytaknął, a on stwierdził: „Szkoda was, młodych, na to. Wszyscy musimy czekać. Tu nie wytrzyma materia. Ona pierwsza odmówi współpracy".

Znał już wtedy autora „Pana Cogito", został przez niego zaakceptowany, co wcale nie było ani łatwe, ani oczywiste. Jeśli chodzi o piosenkę, Herbert był człowiekiem innej estetyki, o czym świadczą m.in. jego poetyckie hołdy dla Ireny Santor, Haliny Kunickiej czy bodajże Dalidy. Gintrowski ze swoją chrypą i długimi włosami musiał budzić w nim co najmniej mieszane uczucia. A jednak w końcu z właściwym sobie poczuciem humoru podpisywał dla niego kartki: „Tekściarz pana Gintrowskiego".

W ich wzajemnych stosunkach było trochę komizmu. Gdy poeta, z powodu niedyspozycji, nie mógł przyjść – zaproszony – na koncert Przemka w Muzeum Archidiecezji, wytłumaczył mu się pisemnie: „Przepraszam, że nie mogę przyjść, ale źle się czuję. Przesyłam Panu to, co mam najdroższe, czyli moją żonę". Inna zabawna historia wiąże się z „Raportem z oblężonego miasta".

– W stanie wojennym – opowiadał mi Przemysław Gintrowski w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej" – dostałem od kogoś maszynopis z niepodpisanym wierszem. Ten, kto mi go dał, nie wiedział, czyj to utwór. Poetyka i styl Herberta są tak wyraziste, że od razu pomyślałem, iż to jego dzieło. Traf chciał, że parę dni potem byłem z nim umówiony. Wziąłem ten wiersz. Rozmawiamy o czymś i w pewnej chwili mówię: „Panie Zbigniewie, wydaje mi się, że mam wiersz, który pan napisał". Herbert przeczytał ten, długi zresztą, wiersz i orzekł: „Nieźle napisane, ale to nie ja". No, skoro tak mówi, to położyłem uszy po sobie, myśląc, że komuś udała się genialna podróbka. Spotkanie nasze trwało jeszcze jakiś czas, w końcu pożegnaliśmy się i pan Zbigniew zamknął za mną drzwi. Mieszkał na parterze, więc schodzę jeszcze te pięć schodków, gdy otwierają się drzwi od mieszkania, ukazuje się głowa pana Zbigniewa i słyszę: „Panie Przemysławie, a o tym wierszu to pomyślę, bo może to jednak ja napisałem".

pragnąłem znieść różnicę między


tym co wysokie a niskie


ludzkości obrzydliwie różnorodnej


pragnąłem dać jeden kształt


nie ustawałem w wysiłkach aby


zrównać ludzi



(Zbigniew Herbert

„Damastes z przydomkiem

Prokrustes mówi")

W „Rz" kilka dni temu przeczytałem tekst zaczynający się od zdania: „W wieku 61 lat zmarł pieśniarz, kompozytor, nauczyciel muzyki i bard »Solidarności«". Pomijam już pasjonującą kwestię, dlaczego w naszym kraju jedne śpiewające osoby są pieśniarzami, a drugie  tylko piosenkarzami i że Przemek Gintrowski, owszem, wykładał muzykę filmową w Wyższej Szkole Filmowej w Warszawie, ale nie znaczy to, że był czyimkolwiek nauczycielem. No, chyba że – na przykład – Piotra Rubika (tak, tak!) czy Adama Sztaby, którzy akompaniując mu, zdobywali artystyczne ostrogi, biorąc też udział w nagrywaniu takich płyt jak „Kamienie" lub „Odpowiedź". Jeśli zaś chodzi o kluczową w tym miejscu dla mnie kwestię – kto jest czy nie jest bardem i kto on w ogóle zacz – to posłużę się zgrabną, lapidarną definicją Władimira Bukowskiego: „Bard to człowiek z gitarą". No i już.

W szkole, choć było to dobre stołeczne Liceum im. Tadeusza Rejtana, Przemek o Herbercie nie słyszał; na jego wiersze zwrócił mu uwagę ojciec. „Na lekcji polskiego – opowiadał – nigdy nie padło nazwisko Herberta. Nie było go w programie szkolnym i z poezją tą zetknąłem się dopiero, kiedy studiowałem fizykę na Uniwersytecie Warszawskim. Były to moje drugie studia, druga połowa lat 70., nieśmiało zaczynały funkcjonować wydawnictwa podziemne i wpadł mi w ręce wydany przez kogoś zbiorek. Następnie, już bardziej metodycznie, zacząłem czytać i inne tomy Herberta, który przecież był wtedy normalnie wydawany, tyle że w ograniczonych nakładach i przez to trudno dostępny. Wkrótce też zacząłem pisać muzykę do tych wierszy. Z ich autorem poznałem się dużo później, w stanie wojennym".

Kasetą, którą ofiarował Herbertowi, poeta z początku nie był zachwycony. Uważał, i słusznie, że jego poezja jest sztuką skończoną, zamkniętą i nie potrzebuje muzyki ani śpiewu. Z czasem się przekonał. W końcu Gintrowski pomógł spopularyzować te wiersze, szczególnie wśród młodzieży, a to musiało do Zbigniewa Herberta przemówić. Przemek nie śpiewał jednak bynajmniej wyłącznie jego wierszy. Niezależnie od zainteresowania Przemka Herbertem piosenkarz niemal od samego początku swej działalności artystycznej komponował muzykę do utworów Jacka Kaczmarskiego, z którym to stworzył niezapomniany duet, a po dołączeniu Zbigniewa Łapińskiego – trio.

więc lepiej Marku spokój zdejm


i ponad ciemność podaj rękę


niech drży gdy bije w zmysłów pięć


jak w wąską lirę ślepy wszechświat


zdradzi nas wszechświat


astronomia


rachunek gwiazd i mądrość traw


i twoja wielkość zbyt ogromna


i mój bezradny Marku płacz

(Zbigniew Herbert „Do Marka Aurelego")

Mówił o sobie, że ma umysł ścisły. Usprawiedliwiał w ten sposób wybór studiów, najpierw popularny MEL – Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej, potem fizykę na UW. Inżynierem został już w 1973 r., był od Jacka Kaczmarskiego starszy o pięć lat. Może dlatego miał dla niego wcale niemało uczuć ojcowskich. Nie brakowało takich, którzy żartowali, że gdyby jako przyszywany tatuś użył od czasu do czasu paska, przydałoby się to całemu tercetowi, a już Jackowi najbardziej. W istocie, niezależnie od faktu, że – bywało – nie szczędzili sobie cierpkich słów, lubili się i szanowali. Doskonale wiedzieli zresztą, że znakomicie się uzupełniają. Mimo tego, że Jacek – głównie ze względów środowiskowych – przylgnął do Unii Wolności, a Przemek nie krył się z sympatią a to dla Jana Olszewskiego, a to znów dla braci Kaczyńskich czy Prawa i Sprawiedliwości (chociaż w wyborach 2005 r. głosował na PO, a członkiem PiS nie był).

W wywiadzie udzielonym serwisowi Bookznami mówił: „Uważam, że Okrągły Stół był de facto zdradą narodową. Ci, których nazywa się »przywódcami S« – a ja twierdzę, że oni przywłaszczyli sobie te funkcje – po prostu podpisali z komunistami pewien układ polityczno-ekonomiczny". Obecną sytuację polityczną diagnozował pesymistycznie, mówiąc, że z coraz większym niepokojem spogląda w przyszłość, widząc, jak Polska brnie ku upadkowi.

Bo ja na złość im nie należę.


I tak beze mnie – o mnie – gra.


Jednego nikt mi nie odbierze:


Ja jestem ja, ja, ja.

(Jacek Kaczmarski „Ja")

„Jacka napięcia z Gintrowskim – pisze Krzysztof Gajda w książce »To moja droga. Biografia Jacka Kaczmarskiego« – bywały różne na różnych etapach. Znamienne jednak, że pod koniec życia Jacek powie do jednego z przyjaciół: »... ale Gintrowski to jest porządny człowiek«. Ci, którzy byli blisko ich wspólnego grania, podkreślają, że Przemek przykładał się głównie do utworów z własną muzyką – które sam śpiewał – a całą resztę traktował »z musu«. Kwestie ambicjonalne odgrywały zawsze wielką rolę".

Pewnie tak  było, ale jest też faktem, że Kaczmarski wymuszał na Gintrowskim komponowanie piosenek na określony termin, który najczęściej brzmiał: „Na już". Przemek powiadał, że w gruncie rzeczy był mu za to wdzięczny, bo on sam jest leniem (dziewięć samodzielnych płyt długogrających, pięć płyt z Kaczmarskim i Łapińskim, muzyka do 31 filmów – ładne lenistwo!) i bez Jackowej mobilizacji wiele projektów muzycznych pozostałoby w sferze... projektów. Przy tym Gintrowski uważał siebie za „dłubka", podkreślając, że nad muzyką do „Trenu Fortynbrasa" Herberta pracował 16 lat!

Zdecydowanie mniej czasu zajęło mu stworzenie muzyki do pierwszych swoich utworów, z tekstami też już nieżyjącego Krzysztofa Marii Sieniawskiego, w którego trudnym, biednym życiu okres współpracy z Przemkiem był jedynym, o którym mówił po latach z radością i dumą. To on był autorem (czy raczej współautorem, bo piosenka zawierała fragmenty Jesieninowskie) „Epitafium dla Sergiusza Jesienina", który to ponadsiedmiominutowy utwór zaśpiewał Przemek na Jarmarku Piosenki w 1976 r., na którym miał poznać Jacka Kaczmarskiego. Wspólnie weszli do studenckiego Piosenkariatu, z którym jednak ich drogi się rozeszły, sami natomiast zaczęli występować we dwóch, a następnie – już ze Zbyszkiem Łapińskim – we trzech. Piosenki Sieniawskiego, przynajmniej niektóre, pozostawił jednak Przemek w swoim repertuarze do końca.

Spójrz, niewidomy, co za świat,


Szerokiej drogi, chromy,


Wsłuchaj się, głuchy,


w dźwięków brak,


O szczęściu, durniu, pomyśl!


I za tych, co w więzieniu, pij,


W mieszkaniu wynajętym.


Jeszcze dwadzieścia pięć lat, żyj,


Wyżej wznieś głowę, ścięty.

(Krzysztof Maria Sieniawski „Pokolenie")

Przemysław Gintrowski urodził się 21 grudnia 1951 r. w Stargardzie Szczecińskim. Muzyką interesował się od wczesnych lat, jakiś czas chodził nawet do szkoły muzycznej. W liceum grał na gitarze i śpiewał w zespole Między Niebem a Ziemią. Uwielbiał Stonesów, Doorsów, Erica Burdona i Zeppelinów. A został bardem – wszystko jedno, co i kogo nazwiemy tym terminem.

Poglądy polityczne – jak wspominał – skrystalizowały mu się w marcu 1968 r., gdy dostał milicyjną pałą przez plecy. Z Jackiem Kaczmarskim nie musieli długo dyskutować, nadawali – przynajmniej do czasu – na tych samych falach. Co nieco ich jednak różniło. Także to, że gdy Jackowi wódka zaczęła przeszkadzać w życiu, on ostentacyjnie wręcz podkreślał swą (czasową) abstynencję.

Jego pierwsze zawodowe czy – nazwijmy je – półprofesjonalne występy miały miejsce na estradzie studenckiej, w warszawskich klubach, przede wszystkim w uniwersyteckiej Sigmie. Jesienią 1978 r. Marcin Idziński, działacz SZSP-owski, zaproponował duetowi Kaczmarski – Gintrowski występy w teatrze Na Rozdrożu. Tam usłyszałem ich razem po raz pierwszy. Starali się bardzo. Wśród niezbyt liczebnej publiki, którą mieściła niewielka sala, byli Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz. W ciągu następnych lat obserwowałem radykalizację poglądów Przemka. Gdy spytałem go, co na to wpłynęło, bo przecież takiego „Cesarza" czy „Dziady" z pierwszego programu Kaczmarskiego i Gintrowskiego pt. „Mury" dzieli od piosenek z „Raportu z oblężonego miasta", niezależnie od jednoznacznej wymowy politycznej, spory dystans widoczny choćby w braku kostiumu historycznego, muzyk odpowiedział:

– Jest to wyłączna „zasługa" dziejących się w kraju wydarzeń. To one ukształtowały moją taką, a nie inną osobowość artystyczną. W 1982 r. nie dawało się niczego owijać w bawełnę, ukrywać w metaforach. Śpiewałem więc o zabitych górnikach z kopalni Wujek, o setkach żołnierzy grzejących się przy koksownikach w mroźną zimę tamtego roku. Każdy, kto trafił na moje koncerty w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, pamięta, jak wielki był w nich ładunek emocji i że właśnie tego – przy kłamstwach TV i prasy – ludzie oczekiwali. Muzeum było wtedy jedną z nielicznych oaz wolności, pozwalało nam zachować to, co najważniejsze: poczucie godności.

W grudniu 1978 r. Jacek Kaczmarski wysłuchał u Carlosa Marrodana płyty katalońskiego artysty Lluisa Llacha „Barcelona gener de1976" z piosenką „L'estaca". Nie minęło wiele dni i powstała polska wersja tego songu – „Mury" (ciekawostka – Kaczmarski pierwotnie zatytułował go inaczej: „Ballada o pieśni"). Stąd też wziął się tytuł pierwszego programu Jacka i Przemka oraz ich pierwszy wspólny – no, wykrztuśmy to słowo – przebój. Superprzebój. Pieśń najpierw opozycyjnie nastawionej studenterii, później – w sierpniu 1980 r. – strajkujących robotników, wreszcie – 10 mln członków „Solidarności".

W latach 1980–1981 objeździli, już w tercecie, Polskę wszerz i wzdłuż. Wszędzie śpiewając „Mury", w których wymowę nikt się naprawdę nie wsłuchiwał.

– Jacek narzekał na to, ale zdawał sobie sprawę z siły tej piosenki, która szybko stała się hymnem „Solidarności" – mówił Gintrowski, którego także zniesmaczały zmiany, choćby i kosmetyczne, dokonywane w tekście utworu. Argument, że „Mury" jako dziedzictwo „Solidarności", a zatem dobro wspólne, mogą podlegać przeróbkom, zupełnie do niego nie trafiał.

a potem po skończonej walce


pozwól nam rozprostować palce


choćby już była tylko pustka


gdy w dłoń otwartą


przyjmiesz klęskę


gdy czaszkę w czułe palce weźmiesz


zacznie się wtedy jeszcze raz


otwartych dłoni wielka sprawa


po strunach podróż po zabawach


ostatnie ziarno ocalenia

(Zbigniew Herbert „Prośba")

Na przełomie lat 70. i 80. nazwisko zarówno Przemka, jak – oczywiście – i Jacka  z trudem przedzierało się przez sito cenzury. Enklawą w stosunkowo szczelnym systemie stawała się kultura studencka. Gintrowski, i owszem, nagrywał w Tonpressie kasety z winietą SZSP, ale później po latach – w przeciwieństwie do przyjaciela – za działalność w socjalistycznym zrzeszeniu studenckim żadnych odznak czy odznaczeń z rąk Aleksandra Kwaśniewskiego nie odbierał. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski przyznał mu dopiero w 2006 r. Lech Kaczyński.

W czerwcu 1981 r., wespół z Jackiem, otrzymał II nagrodę na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu za „Epitafium dla Wysockiego". Nagrodzony też został na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. W sierpniu pamiętnego roku 1981, w apogeum karnawału „Solidarności", zagrali na I Przeglądzie Piosenki Prawdziwej Zakazane Piosenki w gdańskiej hali Olivia – tej samej, w której odbyły się dwie tury zjazdu „Solidarności". Przeglądu nie wygrali, ale byli bardzo blisko zwycięstwa. Jacek zaprezentował wtedy sławnych potem „Świadków" i „Rejtana", a trio m.in. „Dziady" oraz wstrząsające „Zesłanie studentów" i „Wigilię na Syberii". Publika zapamiętała ich białe koszule i kołnierzyki á la Słowacki.

– Co – w obecnych warunkach – znaczy być twórcą niezależnym? – spytałem, już w wolnej Polsce, Przemysława Gintrowskiego.

– Polega to na głębokiej uczciwości wobec siebie samego. Jestem w stanie podpisać się pod wszystkim, o czym będę przekonany, że jest to uczciwe i zgodne z moimi przekonaniami. I będę unikał wszelkiego rodzaju prób wykorzystywania mnie i mojej twórczości do jakichkolwiek manipulacji politycznych. A takie próby już były i ostro na nie reagowałem.

Dziś bal na zamku królowej Bony


Wytruto myszy,


zwieszono lampiony


I opłacono śpiewaków


Czuję, jak blednie moja twarz


błazeńska


Właśniem przeczytał o stracie


Smoleńska


Ale gdzie Smoleńsk, gdzie Kraków

(Jacek Kaczmarski „Stańczyk",według obrazu Jana Matejki)

Przegląd w Olivii wygrali Jacek Zwoźniak, domagający się, by „w tę dupę wypiętą na Polskę kopa dać, choćby była czerwona", i Jan Tadeusz Stanisławski informujący o tym, że „uczyła mnie mama, bym się nie bał chama". Tak to populizm wygrywał z artyzmem. Kaczmarski z Gintrowskim nad Sekwanę trafili na zaproszenie Konfederacji Francuskich Związków Zawodowych CFDT. Zagrali koncerty w większych skupiskach Polaków, otrzymali również propozycję nagrania płyty dla Chant du Monde, firmy, w której nagrywał zmarły ledwie rok wcześniej ich idol Władimir Wysocki.

Ponieważ językiem francuskim z całego tercetu władał jedynie Jacek, postanowiono, że tylko on zostanie we Francji, by negocjować warunki nagrania, a pozostała dwójka dojedzie z kraju, gdy wszystko będzie już dopięte na ostatni guzik. Przemek do Polski ze słodkiej Francji wrócił z rozkoszą, gdyż nie przepadał za koncertowaniem. Plany zespołu pokrzyżował generał Wojciech Jaruzelski.

8 grudnia 1981 r. Przemek w Warszawie poszedł do Pagartu po paszport (to się nazywało: paszport służbowy), ale pokazano mu figę. Zamiast do Paryża pojechał więc ze Zbyszkiem Łapińskim do Poznania, do klubu Eskulap, na koncert „Niechciane teksty PRL". Był 12 grudnia, następnego dnia stało się to, co się stało, Przemek po różnych perypetiach wrócił do Warszawy, a Kaczmarski wziął udział w manifestacji pod ambasadą PRL w Paryżu. Jego powrót do kraju stał się na wiele lat niemożliwy, a po tym, gdy podjął pracę w Wolnej Europie w Monachium – wykluczony.

Tymczasem w Polsce ci sami ludzie, którzy z przytulonymi do radioodbiorników głowami słuchali co tydzień „Kwadransów Jacka Kaczmarskiego", zaczęli głosić opinię, że „Gintrowski został w kraju, a Kaczmarski uciekł". Trudno o większą bzdurę.

Widzę kształt rzeczy


w ich sensie istotnym


I to mnie czyni wielkim


oraz jednokrotnym


W odróżnieniu od was,


którzy Państwo wybaczą


Jesteście wierszem idioty


odbitym na powielaczu

(Jacek Kaczmarski „Autoportret Witkacego")

Przemek zaczął występować w Muzeum Archidiecezji, grywał również w mieszkaniach prywatnych, a kasety nagrywał – co tu dużo mówić – nielegalnie. Jacek grał dla „Solidarności" na Zachodzie. Brakowało im siebie nawzajem.

W kwietniu 1982 r. Kaczmarski występując na festiwalu Printemps de Bourges, postawił na scenie dodatkowe dwa krzesła dla nieobecnych kolegów. Razem mieli zagrać dopiero w 1990 r.

Komunikowali się jednak ze sobą. Stąd na płytach „Raport z oblężonego miasta" i „Pamiątki" znalazło się kilka piosenek z tekstami Jacka. Ale stosunki między poszczególnymi muzykami były złe. Nawet nie między często rywalizującymi ze sobą Jackiem i Przemkiem; między Przemkiem a Zbyszkiem. Jak zwykle, gdy nie wiadomo, o co chodzi, idzie o pieniądze, ale i o gorzałę, i – najogólniej rzecz biorąc – sposób bycia. Efekt był taki, że po nagraniu płyty „Wojna postu z karnawałem" i towarzyszącej jej trasie koncertowej Przemek zapowiedział, że ze Zbyszkiem nie zagra już nigdy. Łapiński nie pozostawał mu dłużny. Późniejsze, niezrealizowane już – niestety – artystyczne plany Gintrowskiego obejmowały za to współpracę z Jackiem. Zapowiadał też solowe nagranie płyt – cohenowskiej (zapowiedzią był „I'm Your Man" na „Kanapce z człowiekiem i trzech zapomnianych piosenkach") i waitsowskiej. Choroba, śmiertelna choroba była szybsza.

Świetnie odnalazł się w muzyce filmowej. Powszechnie kojarzony z muzyką i piosenką z arcypopularnego serialu Stanisława Barei „Zmiennicy" skomponował przecież muzykę do m.in. „Dziecinnych pytań" i „Matki królów" Janusza Zaorskiego, filmów Wiesława Saniewskiego: „Sezon na bażanty", „Nadzór", „Dotknięci", do „Ostatniego promu" Waldemara Krzystka, kinowego przeboju „Tato" Macieja Ślesickiego. Także do sitcomowego serialu „13. posterunek". Wbrew pozorom lubił komedie i sam był człowiekiem wesołym.

Ale nie zawsze. Nie zapomnę jego występu na chyba pierwszej Herbertiadzie w Kołobrzegu, jakoś tak wkrótce po zamachu na World Trade Center. Gdy Przemek zaśpiewał wtedy „U wrót doliny", ciarki przechodziły po plecach, a w wielu oczach pojawiły się łzy. Ale niektórzy wychodzili z sali: ta apokalipsa spółki Herbert – Gintrowski była dla nich za mocna, nie do wytrzymania.

ci którzy jak się zdaje


bez bólu poddali się rozkazom


idą spuściwszy głowy


na znak pojednania


ale w zaciśniętych pięściach


chowają


strzępy listów wstążki włosy ucięte


i fotografie


które jak sądzą naiwnie


nie zostaną im odebrane


tak to oni wyglądają


na moment


przed ostatecznym podziałem


na zgrzytających zębami


i śpiewających psalmy

(Zbigniew Herbert „U wrót doliny")

Niezapomnianemu triu Kaczmarski – Gintrowski – Łapiński zdarzały się jeszcze koncerty, ale już zupełnie okazjonalne, takie jak na 20-lecie „Solidarności" w Sali Kongresowej PKiN w Warszawie. Przemek zamykał się: z jednej strony w świecie dźwięków, muzyki tworzonej głównie dla kina, z drugiej zaś – niemal dosłownie – w domu. Był człowiekiem rodzinnym, znacznie chętniej niż o polityce mówił o swoich córkach: Julii i Marii.

Co wywarło na niego największy wpływ? Co go ukształtowało w największym wymiarze? Szkoła, harcerstwo – słynna „Czarna Jedynka", rodzice, przyjaciele... Pewnie wszyscy po trochu, ale i literatura, i poezja. – Nie chodzi tylko o wiersze – mówił mi Przemysław Gintrowski. – Myślę, że i bardzo wiele ze swojej postawy życiowej zawdzięczam panu Zbigniewowi Herbertowi. Dość często spotykałem się z nim i wielka mądrość tego wielkiego człowieka i wielkiego poety dodawała mi sił, napędu, przekonania o słuszności tego, co robię. Na pewno był on jednym z najwyższych autorytetów moralnych, jakie miałem w życiu. To jedyny literat w naszej powojennej historii, który w żadnym momencie nie współpracował z reżimem komunistycznym, od 1945 r. nie zgadzając się z tym, co działo się w Polsce. Został za to bardzo mocno ukarany.

Płytę Przemka „Raport z oblężonego miasta" otwiera prolog ze słowami (też nieżyjącego – to chyba jakieś przekleństwo) Lothara Herbsta: „Waleniem w drzwi, biciem i rewizjami, płaczem najbliższych i krzykiem dzieci, wywiezieniem w nieznane rozpoczął się nowy grudniowy dzień roku osiemdziesiątego pierwszego. Widokiem czołgów na ulicach, hukiem helikopterów, rannym przemówieniem premiera powitaliśmy stan wojenny w kraju miłującym wolność".

A jak jest teraz? „Dzisiejszą sytuację odbieram tak, a nie inaczej i budzi się we mnie niezgoda na to, co widzę. Nie jestem w stanie podać racjonalnych argumentów, ale odnoszę intuicyjne wrażenie, że coś jest nie tak. Dochodzę do wniosku, że ci ludzie, ci nasi ludzie, którzy doszli do władzy i mieli coś zmieniać, na razie sami się zmieniają. I to jest smutne: że nie poznaję wypowiedzi Adama Michnika i wielu innych. Że są to obce mi osoby. Oby się to jak najszybciej zmieniło. Ufam, że jeszcze mamy szansę wygrania tego, co stworzyliśmy, co wywalczyliśmy sobie sami".

moja wyobraźnia


to kawałek deski


a za cały instrument


mam drewniany patyk


uderzam w deskę


a ona mi odpowiada


tak – tak


nie – nie

(Zbigniew Herbert „Kołatka")

W latach 80. po którejś demonstracji pierwszo- czy trzeciomajowej Zbigniew Herbert powiedział mu: „No i co, panie Przemysławie, znowu się pan chuliganił na ulicach". Przytaknął, a on stwierdził: „Szkoda was, młodych, na to. Wszyscy musimy czekać. Tu nie wytrzyma materia. Ona pierwsza odmówi współpracy".

Znał już wtedy autora „Pana Cogito", został przez niego zaakceptowany, co wcale nie było ani łatwe, ani oczywiste. Jeśli chodzi o piosenkę, Herbert był człowiekiem innej estetyki, o czym świadczą m.in. jego poetyckie hołdy dla Ireny Santor, Haliny Kunickiej czy bodajże Dalidy. Gintrowski ze swoją chrypą i długimi włosami musiał budzić w nim co najmniej mieszane uczucia. A jednak w końcu z właściwym sobie poczuciem humoru podpisywał dla niego kartki: „Tekściarz pana Gintrowskiego".

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"