Fabryka chińskich snów

Cenzura, umizgi, a nawet łapówki – Hollywood nie przebiera w środkach, by tylko wprowadzić swoje filmy do kin w Państwie Środka. I wiele wskazuje na to, że multipleksy za Wielkim Murem będą utrzymywać światowy przemysł filmowy.

Publikacja: 13.04.2013 01:01

Artykuł pochodzi z miesięcznika "Sukces"

Czy cenzor może wyciąć z filmu 38 min akcji? Oczywiście. Czy twórcy i producenci tego filmu pogodzą się z taką ingerencją w oryginalne dzieło? Z ochotą. Pod warunkiem że będzie to chiński cenzor, a obraz ostatecznie trafi do multipleksów w całym kraju. Taka właśnie ingerencja cenzorska przytrafiła się dziełu rodzeństwa Wachowskich i Toma Tykwera „Atlas chmur". Polscy widzowie mieli okazję zobaczyć 172 min tego filmu, chińscy – raptem 134. Z fabuły wycięto wszystkie kontrowersyjne dla Chińczyków sceny, przede wszystkim homo- i heteroseksualną erotykę. Wydawałoby się, że tak brutalne wkroczenie cenzorów mogłoby oburzyć autorów filmu. Ale tu niespodzianka: twórcy ograniczyli się do lakonicznego oświadczenia, w którym „ufają, że dzieło nie straciło w ten sposób integralności".

Jeśli śmiała erotyka może naruszać jeszcze jakieś tabu we współczesnym świecie, to inne ingerencje cenzury z Państwa Środka budzą raczej rozbawienie lub irytację. W ostatniej odsłonie przygód Jamesa Bonda wycięto scenę, w której płatny cyngiel przeciwnika 007 zabija chińskiego strażnika w jednym z biurowców w Szanghaju. W tłumaczeniu pierwszej rozmowy agenta z egzotyczną pięknością Severine – zagraną przez Berenice Marlohe – zastąpiono wtręt o jej młodości, kiedy to miała być zmuszana do prostytucji, „autorskim" dialogiem cenzora o jej przynależności do mafii.

W ten sposób Severine idzie w ślady chińskiego pirata zagranego przez Chow Yun Fata w „Piratach z Karaibów: Na krańcu świata". Jego rola została zredukowana przez cenzorów mniej więcej o połowę ze względu na fakt, że „szpeci i bezcześci wizerunek Chińczyków". Trzecia odsłona przygód „Facetów w czerni" została pozbawiona całej sekwencji walki z kosmitami w nowojorskim Chinatown (doszukano się w niej aluzji do cenzurowania Internetu w Chinach). Nawet w pozornie akceptowalnym dla wszystkich „Życiu Pi" znaleziono potencjalny cierń dla widzów. Napis „Religia jest ciemnością" został uznany za obraźliwy dla wierzących Chińczyków i zmodyfikowany. A już w kultowym w całej Azji „Titanicu" Jamesa Camerona – tym w odsłonie w wersji 3D – cenzorzy przeszli samych siebie. Scena, w której naga Kate Winslet pozuje na sofie swojemu kochankowi, została zredukowana do kilku ujęć obnażonego ramienia. Dlaczego? „By uniknąć potencjalnych konfliktów między widzami oraz by budować harmonijne etycznie otoczenie społeczne" – brzmiało oficjalne tłumaczenie Państwowej Administracji Radia, Filmu i Telewizji (SARFT), instytucji odpowiadającej za wszystkie wymienione wyżej ingerencje. „Biorąc pod uwagę żywe efekty 3D, obawiamy się, że widzowie mogą wyciągać ręce, by dotknąć aktorki, i w ten sposób przeszkadzać innym oglądającym!" – kontynuowali cenzorzy.

Przypadek Kung Fu Pandy

Hollywood wyciągnęło naukę z tych bolesnych lekcji. Już od kilku lat producenci prześcigają się w wyprzedzaniu potencjalnych zastrzeżeń inspektorów z SARFT, a nawet starają się im przypodobać. Nie przypadkiem w katastroficznym „2012" szef personelu Białego Domu odmalowuje Chińczyków jako wizjonerów, którzy wybudowali w odludnych górach arkę, mającą umożliwić przetrwanie ludzkości. Nie przypadkiem również w romantycznej komedii „Połów szczęścia w Jemenie" pojawiają się chińscy inżynierowie, którzy popisują się przed widzami swoją dogłębną znajomością technologii budowlanych (w książce, która posłużyła za podstawę scenariusza, takich postaci nie było).

Diametralne zmiany czekały twórców ubiegłorocznego remake'u hitu z lat 80. – „Czerwonego świtu". W oryginale Patrick Swayze bronił niewielkiego miasteczka przed radziecko--kubańską inwazją. W remake'u najazdu na amerykańską prowincję mieli dokonać Chińczycy. Problem w tym, że produkujące film studio MGM od lat tkwi w kłopotach finansowych, co najpierw odbijało się na dacie realizacji obrazu, a w końcu na scenariuszu, w którym Chińską Armię Ludowo- -Wyzwoleńczą zastąpili... komandosi z Korei Północnej.

Studia idą władzom w Pekinie na rękę nawet w takich sprawach jak dialekt chińskiego, jakim mówią bohaterowie filmów. Kantoński musi ustąpić mandaryńskiemu, gdyż właśnie północna odmiana języka chińskiego jest forsowana przez rząd jako uniwersalny język całego kraju. Na życzenie władz zdjęcia przenosi się też z tych miejsc, gdzie mieszkają potencjalni dysydenci lub gdzie panują antyrządowe nastroje. W Pekinie ekipie kręcącej „Iron Mana 3" stale towarzyszyli pracownicy SARFT, którzy na bieżąco „doradzali" ekipie, jak i co filmować. Z Pekinem konsultują się już twórcy „Kung Fu Pandy 3" (wcześniejszym częściom tej bajki zarzucono „profanację" powszechnie uwielbianego za Wielkim Murem zwierzęcia).

Chiny mają już 12 tys. kin. a kolejne 25 tys. jest w budowie. Chiński rynek kinowy do końca dekady przeskoczy amerykański. I tak ojczyzna piractwa stała się nadzieją dla Hollywood.

Najwyraźniej najważniejsi menedżerowie z Los Angeles wolą zawczasu pójść cenzorom na rękę. Byleby nie podzielić losu Batmana, który – ze względu na chińskie „czarne charaktery" – w ogóle nie miał oficjalnej premiery w Państwie Środka, czy też nowej wersji blockbustera sprzed lat – „Top Gun". Tu nie padły żadne oficjalne zastrzeżenie, SARFT po prostu skwitował film wymowną ciszą. Kara może być też bardziej subtelna: wystarczy opóźnić premierę tak, by zdążyły się rozpowszechnić pirackie kopie. Wtedy puste sale w kinach są gwarantowane.

Kontrofensywy nie będzie

Najwyraźniej zmiękczyć cenzora można też gotówką. Z informacji „The New York Times" wynika, że śledczy Departamentu Sprawiedliwości i Federalnej Agencji Nadzoru Giełdowego (SEC) rozpoczęli śledztwo w sprawie korumpowania chińskich urzędników przez studia Hollywood. Stanowiłoby to pogwałcenie Foreign Corrupt Practices Act zabraniającego Amerykanom wręczania nielegalnych płatności pracownikom rządowym innych krajów.

W proceder zamieszane są najprawdopodobniej wszystkie wielkie studia filmowe z Los Angeles, od 20th Century Fox i DreamWorks po Universal i Warner Bros. Problem w tym, że dochodzenie jest niemal z góry skazane na niepowodzenie: dowodów brak, potencjalni informatorzy wewnątrz branży mogą co najwyżej przekazywać plotki, współpraca z Chińczykami raczej nie wchodzi w grę. Na dodatek Hollywood błyskawicznie przeszło do kontrofensywy. Branżowe stowarzyszenia rozpoczęły w ubiegłym roku (kiedy to pierwszy raz media obiegły plotki o powszechnym łapówkarstwie, jakiego Fabryka Snów dopuszcza się w Chinach) kampanię mającą uświadomić Waszyngtonowi, jakie profity Ameryka czerpie z handlu filmami z Chińczykami.

– Oni muszą zobaczyć, że są amerykańskie firmy w Chinach, działające w pełni legalnie i w uregulowany sposób, które prowadzą kwitnący biznes – podkreślał Kent A. Lucken, szef US-Asia Institute, organizacji biorącej udział w kampanii. Jego instytut od ub.r. uruchomił program wizyt w Państwie Środka skierowany do ustawodawców oraz decydentów z Waszyngtonu, mający pokazywać im zalety kręcenia filmów pod Chińczyków. Kogokolwiek by zapytać w Los Angeles, ma nadzieję, że śledztwa SEC i Departamentu Sprawiedliwości zostaną umorzone, zanim branża poniesie niepowetowane straty. A konkretnie: zanim Chińczycy znudzą się amerykańskimi filmami i masowo zaczną chodzić na rodzime produkcje, które już dziś niewiele ustępują pod względem efektów specjalnych i gry aktorskiej hollywoodzkim blockbusterom.

Jedna sala dziennie

Robert Cain, konsultant ds. marketingu z Pacific Bridge Pictures, szacuje, że około dwie trzecie przychodów Hollywood pochodzi z dystrybucji filmów poza granicami Ameryki. – W 2012 r. blisko 10 proc. zarobionych przez Hollywood pieniędzy pochodziło z Chin – wylicza. – Zresztą nawet jeżeli byłoby to 5 proc., to liczba ta rośnie w takim tempie, że na koniec dekady i tak pewnie będzie to dobre 20 proc.

Atrakcyjność tej wizji jest tym większa, że sprzedaż biletów w USA spada – w 2011 r. o 5 proc., w ub.r. zapewne o kolejne kilka procent. W tej chwili przychody z amerykańskich kin są szacowane na blisko 10 mld dol. rocznie, tymczasem z chińskich – na 2,1 mld dol., z 35-proc. wskaźnikiem wzrostu. Przykładów świetnych interesów zrobionych na wyświetlaniu filmów za Wielkim Murem nie trzeba daleko szukać. „Avatar" przyniósł 207 mln dol. zysków, „Transformers: Ciemna strona Księżyca" – 159 mln dol., „Titanic 3D" – ponad 100 mln dol. Tylko w Chinach oczywiście, i to przy założeniu, że wytwórnie zagraniczne dostają tam zaledwie 25 proc. z ceny biletu. Ale i to można próbować obejść – skoro chińscy filmowcy dostają 43 proc., wystarczy znaleźć chińskiego koproducenta.

O tym wszystkim zapewne nie byłoby mowy, gdyby nie fakt, że Chińczycy oszaleli na punkcie dziesiątej muzy. Jak wyliczają analitycy tego rynku, w ciągu pięciu lat (2007–2011) liczba sal kinowych w całym kraju podwoiła się, a z końcem 2012 r. sięgnęła 12 tys. Co więcej, przyrasta w tempie mniej więcej jednej sali kinowej dziennie. Gdy dodać do tego wierną publiczność – mieszkańcy dużych miast przywykli już do rytualnej wycieczki do kina raz w tygodniu – i fakt, że widzowie lubią ponownie oglądać w kinie filmy, które spodobały im się za pierwszym razem, od razu widać, że Chiny z ojczyzny piractwa stały się nadzieją Fabryki Snów.

Kuszą też nowe możliwości, które mogą pojawić się w każdej chwili. Do niedawna za Wielkim Murem obowiązywał limit, według którego na ekrany wpuszczano zaledwie 20 zagranicznych filmów rocznie. Za wstawiennictwem obecnego prezydenta Xi Jinpinga (jeszcze zanim objął to stanowisko) limit zwiększono o dodatkowe 14 tytułów. Pod warunkiem że będą wyświetlane w wersji 3D. Xi już jako prezydent w trakcie wizyty w USA odwiedził też Hollywood. Co obiecał przedstawicielom wytwórni, nie wiadomo, ale wszyscy byli wizytą zachwyceni.

Jakby tego było mało, z wyliczeń firmy Ernst & Young wynika, że chiński rynek kinowy do końca dekady przeskoczy rynek w Ameryce. Na najbliższe lata prognozowane są zwyżki rynku o dobre 17 proc. rocznie oraz budowa 25 tys. sal kinowych w całym Państwie Środka na podstawie najnowszych technologii.

Jedno wydaje się pewne: na ekrany światowych kin wkrótce powrócą demoniczni Rosjanie jak z najlepszych lat zimnej wojny, fanatyczni muzułmańscy terroryści czy północnokoreańscy szaleńcy. Świat ratować będzie któryś z hollywoodzkich herosów wraz z towarzyszącym mu chińskim partnerem. Albo odwrotnie: chiński heros wraz z towarzyszącym mu hollywoodzkim partnerem. Cięcie.

Artykuł pochodzi z miesięcznika "Sukces"

Czy cenzor może wyciąć z filmu 38 min akcji? Oczywiście. Czy twórcy i producenci tego filmu pogodzą się z taką ingerencją w oryginalne dzieło? Z ochotą. Pod warunkiem że będzie to chiński cenzor, a obraz ostatecznie trafi do multipleksów w całym kraju. Taka właśnie ingerencja cenzorska przytrafiła się dziełu rodzeństwa Wachowskich i Toma Tykwera „Atlas chmur". Polscy widzowie mieli okazję zobaczyć 172 min tego filmu, chińscy – raptem 134. Z fabuły wycięto wszystkie kontrowersyjne dla Chińczyków sceny, przede wszystkim homo- i heteroseksualną erotykę. Wydawałoby się, że tak brutalne wkroczenie cenzorów mogłoby oburzyć autorów filmu. Ale tu niespodzianka: twórcy ograniczyli się do lakonicznego oświadczenia, w którym „ufają, że dzieło nie straciło w ten sposób integralności".

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Kultura
Jeff Koons, Niki de Saint Phalle, Modigliani na TOP CHARITY Art w Wilanowie
Kultura
Łazienki Królewskie w Warszawie: długa majówka
Kultura
Perły architektury przejdą modernizację
Kultura
Afera STOART: czy Ministerstwo Kultury zablokowało skierowanie sprawy do CBA?
Kultura
Cannes 2025. W izraelskim bombardowaniu zginęła bohaterka filmu o Gazie
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku