Meryl Streep, grając polityka w „Kandydacie”, naśladowała zachowanie, gesty i sposób ubrania Hillary Clinton. Pani też się na niej wzorowała, wcielając się w sekretarza obrony w „Olimpie w ogniu”?
Melissa Leo:
Ten film jest swego rodzaju fantazją. Ale reżyser Antoine Fuqua chciał, by wszystko było bardzo realistyczne. Scenografia została przygotowana bardzo starannie. Niedawno byłam na inauguracji drugiej kadencji Baracka Obamy i zwiedziłam prawdziwy Biały Dom. Na planie poczułam się tak, jakbym do niego wróciła. Mieliśmy też konsultantów doskonale zorientowanych w etykiecie Białego Domu. A moja sekretarz obrony? To nie jest oczywiście alter ego Hillary Clinton, choć ma pewne jej cechy. I nie tylko jej. Oglądałam materiały z różnych wydarzeń politycznych, wypatrując kobiet w tłumie mężczyzn. I na przykład zwróciłam uwagę, że żadna z nich nie miała długich włosów. Dlatego wymyśliłam dla swojej bohaterki krótką fryzurę. Reszta to oczywiście licentia poetica. Choć trzeba przyznać, że Aaron Eckhart byłby niezwykle przystojnym prezydentem.
Amerykańscy krytycy nazwali państwa film „Szklaną pułapką” w Białym Domu.
Tak to miało być. Nie wiem, czy ktokolwiek byłby w stanie policzyć, ile w „Olimpie...” oddano strzałów i ile było w nim wybuchów. Pewnie nie wie tego nawet sam Antoine. Może sama za tym gatunkiem filmowym nie przepadam, ale dla wielu ludzi to jest fantastyczna rozrywka. Kino akcji zarabia ogromne pieniądze dla studiów. A aktorzy, nawet najbardziej ambitni, chętnie czasem w takich obrazach występują. Bo też muszą zapłacić rachunki, zarobić na życie. Zresztą „Olimp w ogniu” jest świetnie, profesjonalnie zrealizowany. Trudno oderwać wzrok od ekranu.