O zmarłych nie powinno się mówić źle, ale z drugiej strony pochodzący z biednej rodziny Brown nie zostałby pewnie muzykiem, gdyby najpierw jako nastolatek nie wylądował w więzieniu za kradzież samochodu. Na skrócenie wyroku musiał zasłużyć pracą z więziennym chórem gospel, a angaż do pierwszego zespołu dostał – dosłownie – przez kraty. Potem bronił innych przed zejściem na złą drogę. – Praca z Jamesem Brownem ukształtowała mnie – mówił w wywiadzie dla „Machiny" basista Bootsy Collins. – To wyciągnęło mnie z ulicy, nie pozwoliło trafić do więzienia ani uwikłać się w jakieś poważne tarapaty.
Seksualne msze
Gdy Brown wychodził na scenę, przestawało się liczyć to, że wykonuje piosenki. Łączył je bowiem często w jeden długi ciąg, proponując coś, co dziś nazwalibyśmy setem tanecznym granym na żywo. Albo inaczej – jeden temat rytmiczny i melodyczny powtarzał w nieskończoność, wydłużając utwór nawet do 40 minut. Liczyła się ceremonia. Poprzedzana introdukcją, przerywana okrzykami w stylu „Bracia i siostry!", miała wiele cech wydarzenia religijnego. Nie na darmo w filmie „Blues Brothers" pojawił się w roli śpiewającego kaznodziei – w pewnym sensie taką rolę odgrywał na co dzień. Brown wykorzystywał to, co wcześniej pokazał Ray Charles – że można według wszelkich prawideł pieśni gospel, tradycyjnie zwracającej się do Boga, skonstruować piosenkę świecką, ba, mówiącą o miłości mężczyzny do kobiety. Tyle że do tego, na co pozwalał sobie Charles, Brown dodał pieprzu, koncentrując się często na fizycznych aspektach miłości.
„Nie był szczególnie religijny, ale postać kaznodziei kierującego uczuciami wiernych poprzez mowę i śpiew budziła jego respekt i podziw. Kimś takim chciał zostać. Problem polegał na tym, że jednocześnie tracił głowę na punkcie dziewcząt" – pisali o nim Grzegorz Brzozowicz i Filip Łobodziński w książce „Sto płyt, które wstrząsnęły światem", wybierając do tytułowej setki jego „Live At The Apollo", rejestrację koncertu z 1962 roku nagranego w słynnym klubie na nowojorskim Harlemie.
Nie tylko Brzozowicz i Łobodziński doceniają znaczenie „Live At The Apollo" – ten wyjątkowy koncertowy album, który nie powstałby, gdyby Brown nie zainwestował w niego własnych pieniędzy, uznawany jest za najlepszą płytę nagraną na żywo w historii muzyki popularnej. „Byliśmy przekonani, że tego dnia rozniesiemy salę w pył" – wspominał jej autor. Znowu dokładnie wiedział, co chce zrobić. Brown jako showman wyznawał twarde zasady: ludzie płacą ci, żebyś na scenie dał z siebie wszystko. Stąd kilkunastoosobowy zespół, z którym grał także w Apollo Theatre, był niezwykle zdyscyplinowany. Brown zasłynął z kar pieniężnych dla muzyków – za fałszywą nutę czy fałszywy krok taneczny, a nawet za występowanie w zniszczonych butach. Wymagał dyscypliny – Bootsy'ego Collinsa wyrzucił po tym, jak ten zażył LSD przed koncertem (choć sam nie stronił od narkotyków).
To koncerty były kluczowe, albumy zarejestrowane na żywo najważniejsze. Liczyła się energia wyzwalana w czasie spotkań z publicznością, które spocony i rozczochrany Brown kończył rzekomo o trzy kilogramy lżejszy, niż zaczynał. – Kiedy słyszałeś, że James Brown przyjeżdża do miasta, rzucałeś wszystko i zaczynałeś odkładać pieniądze – mówił saksofonista i lider zespołu Browna, legendarny „Pee Wee" Ellis. Brown występował zresztą – mimo podeszłego wieku i problemów zdrowotnych – na scenie do końca życia. I zaśpiewałby na imprezie sylwestrowej w klubie B.B. Kinga, gdyby nie to, że w noc Bożego Narodzenia pożegnał się ze światem.
Ewolucja gatunków
Brown wiedział też, jak poprowadzić kilkunastoosobowy big-band, mimo że był samoukiem muzycznym i nie znał nut. Owszem, zawsze zatrudniał doświadczonych liderów wywodzących się z jazzu, ale miał wizję i w pełni kontrolował, jak i co grał każdy jego zespół. Jazzowy luz potrafił połączyć z potężną pulsacją rytmiczną. A robił to w sposób tyleż nowatorski, ile wręcz bezczelny. Potrafił oprzeć utwór na prostej melodii, melodeklamacji, ledwie dwóch akordach, za to ileż w tym było feelingu i energii! Wszyscy chcieli widzieć w nim ojca duchowego – i muzycy soulowi od lat 70., i funkowi, i wreszcie scena disco.