Pan Dynamit, czarny król

Jamesa Browna nazywano Pan Dynamit. Jego znaczenie w świecie muzyki popularnej było jednak większe, niż wskazywałby ten pseudonim. Był jak Wielki Wybuch

Publikacja: 03.05.2013 01:01

Pan Dynamit, czarny król

Foto: ROL

80 lat temu, 3 maja 1933 roku, urodził się James Brown (zmarł w 2006 roku). Fragment tekstu z archiwum tygodnika "Przekrój", nr 01/2007

Był po prostu czarnym Elvisem. Co zresztą sam pewnie lepiej wiedział, bo jak przystało na artystę, który większość licznych megalomańskich pseudonimów scenicznych wymyślił sobie sam, pozostawał w pełni świadom własnej wielkości. – Jest dwóch takich amerykańskich oryginałów. Elvis i ja – mawiał. – Elvis odszedł, więc dalej muszę sam ciągnąć ten wózek. Brown wiedział też lepiej, kiedy się urodził – bo choć w dokumentach konsekwentnie pojawiał się rok 1928, artysta obstawał przy 1933.

Wiedział, że nie chce się nazywać James Joseph Brown jr., więc pozbył się przyrostka „junior", jeszcze zanim zaczął karierę. Wiedział wreszcie, kiedy odejść – zmarł na atak serca w wyniku powikłań zapalenia płuc dokładnie w noc Bożego Narodzenia (2006 roku), kiedy serwisy informacyjne cierpią na niedobór wiadomości o wielkich wydarzeniach.

Złe uczynki i dobre skutki

Pole oddziaływania Browna było tak szerokie, że lepiej zacząć od tego, kim nie był. A z pewnością nie był wzorowym człowiekiem – przynajmniej w powszechnym rozumieniu tego słowa. Bo – z całym szacunkiem – który z waszych dziadków w wieku 70 lat został aresztowany za palenie marihuany? Albo za grożenie ludziom nabitym pistoletem? Wreszcie za bicie żony – ba, nie jednej, ale przynajmniej dwóch kolejnych żon, bo te dwie (spośród czterech) wnosiły zarzuty.

Świadomość własnej wielkości często łączy się z trudnym charakterem. I tak Ojciec Chrzestny Soulu kazał zwracać się do siebie per „panie Brown", nie znosił spoufalania się, nawet w otoczeniu najbliższych współpracowników. Kiedy jako uznany artysta renegocjował kontrakt płytowy, zażądał, by na okładce każdej wydawanej przez niego płyty pojawiała się jego twarz.

Kiedy przyszło do wypowiedzi politycznych, świetnie lawirował między rolą pierwszego buntownika czarnej Ameryki (słynne nagranie „Say It Loud – I'm Black And I'm Proud" – „Powiedz głośno: jestem czarny i jestem z tego dumny") a rolą obrońcy porządku publicznego (jego występ w telewizji miał stłumić buntownicze nastroje po morderstwie Martina Luthera Kinga, za co osobiście dziękował mu prezydent USA). Raz był ambasadorem kultury czarnych, występując przed bokserską walką Muhammad Ali–George Foreman, by kiedy indziej zarabiać punkty w świecie białych, zgadzając się na występy dla żołnierzy w Wietnamie.


James Brown - It's a man's man's man's world...

przez foxysoul

Bywał też małostkowy. Nawet jego najsłynniejszy spośród licznych konfliktów z prawem też miał źródło w głupim szczególe. Otóż w 1988 roku, gdy w wielkim pościgu przez granicę stanów Georgia i Karolina Południowa goniły go siły policyjne, a on uciekał (pod wpływem narkotyków, jak się okazało) z odbezpieczoną bronią, by dać się zatrzymać dopiero z przestrzelonymi oponami po 23 strzałach do jego jeepa, poszło o toaletę. A dokładniej – o jakiegoś uczestnika konferencji ubezpieczeniowej, który skorzystał nieopatrznie z prywatnej łazienki Browna przed koncertem. Pościg zaczął się wtedy, gdy artysta z bronią wkroczył na konferencję i domagał się wskazania winnego.

O zmarłych nie powinno się mówić źle, ale z drugiej strony pochodzący z biednej rodziny Brown nie zostałby pewnie muzykiem, gdyby najpierw jako nastolatek nie wylądował w więzieniu za kradzież samochodu. Na skrócenie wyroku musiał zasłużyć pracą z więziennym chórem gospel, a angaż do pierwszego zespołu dostał – dosłownie – przez kraty. Potem bronił innych przed zejściem na złą drogę. – Praca z Jamesem Brownem ukształtowała mnie – mówił w wywiadzie dla „Machiny" basista Bootsy Collins. – To wyciągnęło mnie z ulicy, nie pozwoliło trafić do więzienia ani uwikłać się w jakieś poważne tarapaty.

Seksualne msze

Gdy Brown wychodził na scenę, przestawało się liczyć to, że wykonuje piosenki. Łączył je bowiem często w jeden długi ciąg, proponując coś, co dziś nazwalibyśmy setem tanecznym granym na żywo. Albo inaczej – jeden temat rytmiczny i melodyczny powtarzał w nieskończoność, wydłużając utwór nawet do 40 minut. Liczyła się ceremonia. Poprzedzana introdukcją, przerywana okrzykami w stylu „Bracia i siostry!", miała wiele cech wydarzenia religijnego. Nie na darmo w filmie „Blues Brothers" pojawił się w roli śpiewającego kaznodziei – w pewnym sensie taką rolę odgrywał na co dzień. Brown wykorzystywał to, co wcześniej pokazał Ray Charles – że można według wszelkich prawideł pieśni gospel, tradycyjnie zwracającej się do Boga, skonstruować piosenkę świecką, ba, mówiącą o miłości mężczyzny do kobiety. Tyle że do tego, na co pozwalał sobie Charles, Brown dodał pieprzu, koncentrując się często na fizycznych aspektach miłości.

„Nie był szczególnie religijny, ale postać kaznodziei kierującego uczuciami wiernych poprzez mowę i śpiew budziła jego respekt i podziw. Kimś takim chciał zostać. Problem polegał na tym, że jednocześnie tracił głowę na punkcie dziewcząt" – pisali o nim Grzegorz Brzozowicz i Filip Łobodziński w książce „Sto płyt, które wstrząsnęły światem", wybierając do tytułowej setki jego „Live At The Apollo", rejestrację koncertu z 1962 roku nagranego w słynnym klubie na nowojorskim Harlemie.

Nie tylko Brzozowicz i Łobodziński doceniają znaczenie „Live At The Apollo" – ten wyjątkowy koncertowy album, który nie powstałby, gdyby Brown nie zainwestował w niego własnych pieniędzy, uznawany jest za najlepszą płytę nagraną na żywo w historii muzyki popularnej. „Byliśmy przekonani, że tego dnia rozniesiemy salę w pył" – wspominał jej autor. Znowu dokładnie wiedział, co chce zrobić. Brown jako showman wyznawał twarde zasady: ludzie płacą ci, żebyś na scenie dał z siebie wszystko. Stąd kilkunastoosobowy zespół, z którym grał także w Apollo Theatre, był niezwykle zdyscyplinowany. Brown zasłynął z kar pieniężnych dla muzyków – za fałszywą nutę czy fałszywy krok taneczny, a nawet za występowanie w zniszczonych butach. Wymagał dyscypliny – Bootsy'ego Collinsa wyrzucił po tym, jak ten zażył LSD przed koncertem (choć sam nie stronił od narkotyków).

To koncerty były kluczowe, albumy zarejestrowane na żywo najważniejsze. Liczyła się energia wyzwalana w czasie spotkań z publicznością, które spocony i rozczochrany Brown kończył rzekomo o trzy kilogramy lżejszy, niż zaczynał. – Kiedy słyszałeś, że James Brown przyjeżdża do miasta, rzucałeś wszystko i zaczynałeś odkładać pieniądze – mówił saksofonista i lider zespołu Browna, legendarny „Pee Wee" Ellis. Brown występował zresztą – mimo podeszłego wieku i problemów zdrowotnych – na scenie do końca życia. I zaśpiewałby na imprezie sylwestrowej w klubie B.B. Kinga, gdyby nie to, że w noc Bożego Narodzenia pożegnał się ze światem.

Ewolucja gatunków

Brown wiedział też, jak poprowadzić kilkunastoosobowy big-band, mimo że był samoukiem muzycznym i nie znał nut. Owszem, zawsze zatrudniał doświadczonych liderów wywodzących się z jazzu, ale miał wizję i w pełni kontrolował, jak i co grał każdy jego zespół. Jazzowy luz potrafił połączyć z potężną pulsacją rytmiczną. A robił to w sposób tyleż nowatorski, ile wręcz bezczelny. Potrafił oprzeć utwór na prostej melodii, melodeklamacji, ledwie dwóch akordach, za to ileż w tym było feelingu i energii! Wszyscy chcieli widzieć w nim ojca duchowego – i muzycy soulowi od lat 70., i funkowi, i wreszcie scena disco.

Sam mówił o sobie: „Najbardziej zapracowany człowiek show-biznesu". Z całą pewnością był kimś innym – najchętniej samplowanym człowiekiem show-biznesu. W ten sposób mówił o nim jeden z hiphopowych pionierów Afrika Bambaataa, który jak inni twórcy gatunku szukał wśród starych nagrań łatwych do zapętlenia i powtarzania w kółko, chwytliwych partii rytmicznych. Hip-hop stoi rytmem, a tym była cała muzyka Browna. Nie tylko najchętniej samplowany „Funky Drummer" oparty na kapitalnej partii perkusyjnej. Nie tylko bębny i gitara basowa, także organy Hammonda, grająca rytmiczne partie gitara, akcentująca całość sekcja dęta, nieartykułowane krzyki, chórki. – Wywarł niezwykły wpływ na moją twórczość – mówił raper LL Cool J. – Był taki czas w hip-hopie, że nie nagrywano płyty, na której nie byłoby choć jednego sampla z Jamesa Browna, riffu albo chociaż pożyczonego od niego wrzasku.

80 lat temu, 3 maja 1933 roku, urodził się James Brown (zmarł w 2006 roku). Fragment tekstu z archiwum tygodnika "Przekrój", nr 01/2007

Był po prostu czarnym Elvisem. Co zresztą sam pewnie lepiej wiedział, bo jak przystało na artystę, który większość licznych megalomańskich pseudonimów scenicznych wymyślił sobie sam, pozostawał w pełni świadom własnej wielkości. – Jest dwóch takich amerykańskich oryginałów. Elvis i ja – mawiał. – Elvis odszedł, więc dalej muszę sam ciągnąć ten wózek. Brown wiedział też lepiej, kiedy się urodził – bo choć w dokumentach konsekwentnie pojawiał się rok 1928, artysta obstawał przy 1933.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla