Między swoimi i obcymi

Książka „Papusza” o romskiej poetce Bronisławie Wajs ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne 14 sierpnia. Już dziś publikujemy jej fragment wraz ze wstępem autorki dla naszych czytelników.

Aktualizacja: 05.08.2013 13:32 Publikacja: 04.08.2013 19:00

Reprodukcja Marka Skorupskiego

Reprodukcja Marka Skorupskiego

Foto: Forum

Red

Na co mi wierszy moje? Na co mi to wszystko? Gdybym ja głupia nie nauczyła się pisać, byłabym szczęśliwa" – skarżyła się przed śmiercią.

Zobacz na Empik.rp.pl

Ale do końca opowiadała o dniu, w którym pierwszy raz kijem na piasku napisała swoje imię: Papusza, co po cygańsku znaczy „lalka".

Za naukę płaciła kradzionymi kurami. Najpierw dzieciakom w szkole, potem Żydówce, sklepikarce.

Matce Papuszy ta nauka się nie podobała. Ojczym bił dziewczynkę. Cyganie w taborze pluli na nią, śmiali się, że będzie nauczycielką.

Do dramatu Papuszy przyczynili się swoi i obcy.

W 1953 r. Jerzy Ficowski wydał książkę „Cyganie Polscy. Szkice historyczno-obyczajowe". Po latach tłumaczył, że tę książkę napisał „z rozmaitym okupem dla cenzury", bo inaczej nie pozwolono by mu jej wydać. To Julian Tuwim protegował go do Państwowego Instytutu Wydawniczego i powiedział, „jakimi przyprawami trzeba posypać, żeby było to strawne dla polityki kulturalnej". Ficowski przyznawał, że miał dwa wyjścia: albo książkę schować, nie drukując, albo wydać ją ze wspomnianym okupem dla cenzury.

Dlatego znalazło się w niej kilka propagandowych tekstów, parę stron o Papuszy i słownik cygańsko-polski. Około 700 słów. A język u Cyganów jest najbardziej strzeżoną tajemnicą. Przez ten słownik mógł przestać nią być. W taborach zawrzało. Cyganie chcieli nie tylko spalić wszystkie egzemplarze książki, przyjechali nawet do siedziby Związku Literatów Polskich w Warszawie, ale mieli zamiar przywiązać Papuszę do koni i wlec. Według nich to ona zdradziła.

I to oskarżenie złamało jej życie.

Lidia Ostałowska, autorka znakomitych książek o Cyganach („Farby wodne", „Cygan to Cygan"), pyta: „Czy dziś, gdy wspólnie z Romami korzystamy z demokracji, cenimy wolność i szanujemy przyrodę, udałoby się ochronić jej talent?".

Cygance, która „w listkach dębu widziała złote kolczyki i zapłaciła życiem za ten dar".

A może znów musiałaby powiedzieć: „Nigdzie nie należę"?

 

Papusza

Angelika Kuźniak

Tamte dni wracają do niej nocą.

Kiedy Papusza nie może spać (a często nie może), idzie do kuchni. Z gwoździa na ścianie zdejmuje lampę. Dolewa nafty, czyści szkło, bo z wczoraj okopcone. Podkręca, rzadko na cały knot. Prąd w domu jest, ale ona ciągle boi się „słońca w żarówce".

Cicho. Czasem tylko słychać, jak sąsiad na piętrze (nie- -Cygan) tłucze swoją żonę. Kłócą się. Niech się kłócą, nie jej sprawa.

Papusza przysypia obok pieca.

Czeka.

– Nocą przychodzą do mnie gila, piosenki – mówi. – Z lasu przychodzą. Zlatują się wesołe jak stado wróbli. Dręczą, dzwonią, wołają. Raz śpią ze mną, a raz spać nie dają. Między jedną a drugą słyszę cygańską muzykę, skrzypki, arfy, gitary, kastalety. I ja wtedy tańczę. Tańczy Cyganka jak liść na wietrze, jak dym z ogniska, jak słońca promyk wesoły, gorący. I nagle wszystko przepada w ciszy, a ja płaczę i tu mnie boli, pulsy... Doktór powiedział, ażeby ja nigdy już wierszy nie pisała. Zabronił mi przyjmować te piosenki w domu, bo mnie zabijają. Tylko gdzie się przed nimi schowam? Prawdę powiedzieć, ja jestem zadowolniona, jak przychodzą. Od razu cały tabor stoi mi przed oczami.

Widzi wozy i ogniska na polanie. Palą się byle jak, gałęzie namokły od deszczu. Matka mówiła Papuszy, że tak płonie cygańska bieda.

Jest lato. 1918 rok. A może to był 1920? Papusza już nie pamięta. Okolice Grodna („moje ulubione miasto. Mieszkalimy tam pięć lat").

Wszędzie dzieci. Biegają wokół namiotów, bawią się w berka na smolanki. Temu, kto przegra, smarują twarz sadzą. Albo w żebranie. Wyciągają przed siebie ręce i zawodzą: „Daj, pani, chleba, daj". Mała Cyganka, czerwona od krzyku, wyrywa się matce. Kobieta przyciska dziecko do piersi i przykłada do ucha dziewczynki pokrzywę (dobrze znieczula). Cyganka może nie mieć butów, ale kolczyki musi mieć.

Adaś (ten sam, z którym Papusza bawiła się w dom) woła dzieci do namiotu.

Pokazuje „film cygański": skacze na jednej nodze, a cień na ścianie robi to samo.

Ponad trzydziestoletni Dyźko Wajs w dziecięcym wspomnieniu Papuszy to starzec. Ma żonę, puchową pierzynę i parę koni. Ma też wóz. Robiony na zamówienie, z „błotnikami jak wyginane wachlarze" (większość Cyganów jeździła wtedy zwykłymi furmankami: drewniane koła, zamiast dachu – płótno rozpięte na metalowych obręczach). Gdy mała Papusza zwraca się do Dyźka, to zawsze z szacunkiem – „wuju", często przywozi jej czekoladę z miasta.

Papusza widzi go, jak siedzi na zwalonym pniu sosny i płucze baranie jelita w wodzie z popiołem. Robi struny do harfy. Muszą być cienkie, więc rozcina jelito na dwa paski. Końce nawiązuje na gwoździu i na mokro skręca. Potem następna struna i następna. Po kilku dniach, kiedy są już suche, poleruje je pędami skrzypu polnego.

Wieczorem, po kolacji (kura, pieczone ziemniaki) wszyscy zbierają się przy jednym ognisku. Muzykanci w zespole Dyźka się zmieniają, ktoś umiera, ktoś się zakochuje i odchodzi do innego taboru, ale instrumenty zawsze są te same: „skrzypce, kontrabas, bęben, cymbały, akordeon, wiolonczyl. Ze trzy arfy".

Najstarsza jest harfa Dyźka. Francuska, firmy Érard, znanej na całym świecie. Ma „ze sto pięćdziesiąt lat" i szyjkę zakończoną główką w złotej koronie. (Może i nie była złota, ale dlaczego Papuszy nie wierzyć? Wiele lat później, ze dwadzieścia albo i więcej, już jako żona Dyźka, będzie ukrywać w niej pieniądze przed milicją). Taborowa legenda głosi: na tej harfie przodkowie Wajsów grali dla królowej Marysieńki. Na dowód dała im dokument z królewską pieczęcią. Nie ma po nim śladu, podobno zaginął w czasie wojny.

Papusza: – Wszystkim się do tej arfy oczy rwali. Miała takie coś, że jak Dyźko dotykał strun, a ręki miał delikatne i bardzo wielką duszę miał, to węże słuchali, a Cyganki i Cygany płakali po pas.

Mężczyźni tańczą kozaczaka. Kobiety tworzą krąg. Mała Papusza naśladuje matkę. Unosi ręce nad głowę. Nieruchomieje. Bosymi stopami uderza o ziemię. Opuszcza ręce. Cyganie wybijają rytm. Uderzają dłońmi w cholewy, piersi, uda, golenie. Pokrzykują. Dziewczynka przyklęka na trawie, głowę odchyla do tyłu. Potrząsa ramionami. Coraz szybciej i szybciej.

Muzyka cichnie późno w nocy.

– Pamiętam, że znad rzeki szła mgła – opowiada Papusza. – Psy tak wyli, że aż prąd po plecach chodził. Rżeli konie. Może to zamordowany Cygan zaplatał im warkocze w grzywach? Ale ja nie bała się nikogo. Ani żywych, ani umarłych. Nikogo. Nawet jak wilki przychodzili, takie oczy mieli zielone bardzo, ja chciałam ich głaskać i mnie nie gryźli. Przysięgam Bogu, że nie. Bo wszystko, co w lesie żyje, to siostry moje i bracia. A jak Cygany spali, szłam nad wodę. Sięgałam dna, w ręce chwytałam ryby. Jakiś błysk w wodzie mnie draźnił i myślałam, co ta woda robi, tak mknie. Zawsze coś widziałam. Jak gwiazdka zagląda do nas, jak migoce, drży jak serce dziewczyny, jak rozczarowane jej oczy. Świat jest bardzo uroczywy. Skały, drzewa, wszystko mi imponowało.

Coś takiego miałam od dziecka, ale nie wiedziałam, co to znaczy. Bez nauki człowiek ma ślepe oczy. Mamusia też nie umiała nic. Prosiłam, ażeby mnie dała do szkoły. Nie chciała słuchać. No to zbirałam różne papiery, czasem ze śmieci wyciągałam. I rysowałam na nich węglami, co widzę. Tylko liter nie, bo nie znałam.

* * *

Dnia, w którym zaczęła uczyć się pisać, Papusza nie zapomni nigdy. Tak mówi i się uśmiecha (na nagraniu ten uśmiech słychać wyraźnie).

Matka budziła ją „równo ze słońcem". Mała Papusza wstawała, wychodziła z namiotu, wygładzała pogniecioną spódnicę.

Nie pamięta, czy tamtego dnia to matka zaplotła jej warkocze. I czy pogłaskała po głowie. (Choć czułości raczej nie było. „Miała za ciężko, ażeby mnie, najstarszą, tulić"). Pamięta, że stanęła przed nią i powtórzyła dwa razy: „Nie możesz marnować okazji. Z pustymi rękami Cygance nie wolno wrócić do taboru". Pouczała: bądź chytra i fałszywa.

Na spódnicę Papusza nałożyła fartuch. Sama szyła, na okrętkę. Pod nim na sznurkach kołysały się puste jeszcze „złodziejskie kieszenie". Wszystko dla ochrony, trzeba oddzielić łup od spódnicy. Kobieta od pasa w dół jest nieczysta. Nieczyste staje się też to, czego dotknie choćby rąbkiem spódnicy. Moc kalająca Papuszy jeszcze nie działa (ciągle ma dziesięć, może dwanaście lat), ale lepiej się zabezpieczyć.

W obozie zostawali starcy, dzieci. I mężczyźni. Mówiło się, że Bóg stworzył ich w niedzielę. Do tego z rękami różnej długości. Wystarczy obie wyciągnąć w lewo i okazuje się, że prawa sięga zaledwie do łokcia lewej. To jasne: nie da się z takimi rękami pracować.

Od sprytu Cyganek zależało, czy będzie co włożyć do garnka.

Grodno. Kilka kilometrów pieszo od taboru.

W latach dwudziestych ubiegłego stulecia to już spore miasto. Prawie sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców (sześćdziesiąt procent to Polacy, trzydzieści siedem – Żydzi, trzy procent – Białorusini). Są tu telefony, elektryczność (od 1912 roku) i most żelazny (1909). Kilka szkół, teatr. Cerkiew z dwunastego wieku, kościół farny, dwa warowne zamki, synagoga.

Na targu straszny tłok. Nawoływania, krzyki. Handlowano, czym popadnie. Matkami Boskimi i Jezusami wśród apostołów, pestkami słonecznika, maścią na odciski, smolakami, szuwaksem do butów, garnkami, osełkami do noży, świecami z łoju. Można było kupić buty z łyka, kosze na ziemniaki, nawet krzesła. Ząb wyrwać na poczekaniu (są w archiwach i takie zdjęcia). Ktoś opowiadał historie o zbójach, smokach i złych dzieciach, co matkę wygnały. Cyganki odczytywały z kart albo z ręki, co się zdarzy jutro, za dziesięć lat, za sto. Widziały przeszłość, dobre i złe uczynki. Kreśliły na dłoniach klientek znak krzyża monetą, którą od nich dostały. Mówiły: „Całą prawdę jeden Bóg zna, a Cyganka tyle, co w kartach".

Papusza jest sprytna, szybko zapełnia kieszenie. Jabłka, ziemniaki, trochę tytoniu. Drobnica, ale (o czym przekona się po powrocie do taboru) wystarczyło, żeby nie dostać w skórę od ojczyma.

Kręciła się między straganami. Zagadywała do każdego kundelka, którego spotkała na drodze.

Na środku placu niedźwiedź tańczył na tylnych łapach. Odkąd pod koniec dziewiętnastego stulecia zabroniono niedźwiednikom wstępu do miast, to rzadki widok. Akademia w Smorgoniach też już zamknięta. Tam je tresowano. (W izbie zamiast podłogi był piec kaflowy, rozpalony do czerwoności. Cygan wprowadzał niedźwiadka. Zaczynał grać na skrzypcach, a niedźwiedź, parzony w przednie łapy, stawał na tylnych owiniętych w onuce).

O tym, że litery można poznać w szkole, mała Papusza słyszała już wcześniej. Ale dopiero tamtego dnia zobaczyła dzieci z książkami i pobiegła za nimi.

– Przepędzali mnie. Mówili, że złodziejka. Że zaraza. Nie wszystkie ludzi szlachetne. A nie da się uciec od tego, co się słyszy. Ani od tego, co się widzi. Samo w uszy i w oczy wchodzi. Co było robić, pokornie cierpiałam.

Pół dnia stała pod oknami szkoły.

– A jak dzieci wychodzili, zebrałam się na odwagę i poprosiłam, ażeby mi pokazali jakie parę liter.

Zgodziły się. Ale nie za darmo.

* * *

Kraść Papusza nauczyła się zwyczajnie. Przy matce.

Prosta robota. „Rzuca się lewą ręką ziarno lub okruchy chleba w pobliże własnych stóp i równocześnie zwołuje się kury. Kiedy stado zbliżało się i było już zajęte jedzeniem – Cyganka zdecydowanym, błyskawicznym niemal ruchem prawej ręki chwytała najbliższą sztukę. Chwyt następował z góry, za szyję, w okolicy głowy, z równoczesnym przyciśnięciem do ziemi. Zagardlony ptak wędrował do przygotowanego zawczasu schowka, a sprawca – jeśli chciał – chwytał następną sztukę, gdyż stado zajęte jedzeniem nie spostrzegło grożącego niebezpieczeństwa. Schwytana też nie wszczynała alarmu". (Tak opisywano to w aktach prokuratorskich w 1964 roku).

Papusza miała cztery lata, gdy pierwszy raz skręciła kurze kark. Zawiązałam sobie tłumoczek, ukradłam mamie karty, cztery kilometry szłam i zabłondziłam. Znalazł mnie jakiś chłop, wzioł na wóz i zabrał do wsi. Patszę, na jego podwórku kury chodzą, złapałam jedną, zawinęłam w wielką szmatę ciasno i ona się udusiła.

– Bo porządek świata jest prosty – tłumaczy Papusza. – Co w polu rośnie, to Pan Bóg zasiał, a co grzebie i gdacze, rosło z woli Boga dla wszystkich ludzi. Pan Bóg stworzył dużo kurek, dla Cyganów też wystarczy.

* * *

Jedna kura – jedna lekcja.

Papusza codziennie czekała na dzieci pod szkołą. Później patykiem na piasku albo osmalonymi drewienkami na gazetach pisała: A, b, c i resztę liter. Jak w elementarzu.

Tak było przez kilka dni, aż się dzieciakom znudziło.

To wtedy przypomniała sobie sklep niedaleko rynku, czasem kupowała w nim słodycze. Ciemny, długi korytarz, światła tyle, co przy wejściu. Za ladą sklepikarka, Żydówka.

– Poszłam z gazetą i poprosiłam: „Pokaż, pani, jak się czyta". Kazała przynieść tłustą kurę na szabas i kupić elementarz.

Lekcje były krótkie, zawsze po zamknięciu sklepu.

Matce Papuszy się to nie podobało. Mówiła: „Te książki są po nic, truje się nimi mózg. Z nich pochodzi głupota".

Ojczym bił.

– Cyganie w taborze pluli na mnie. Wytykali palcami. Śmiali się: „No, będziesz pani nauczycielka! Na co ci ta nauka?". Darli gazety, kartka po kartce i wrzucali w ogień. Nie rozumieli, że to trzeba dla siebie, dla kawałka chleba. A ja dziś podpisać się mogę. Nie stawiam krzyżyków. Dumna jestem, że ja, Cyganka ciemna, potrafię czytać. Cichutko sobie w lesie popłakałam, a potem i tak swoje robiłam.

Szybko się uczyła.

– Za parę tygodni już umiałam. Żydówka całowała mnie, że ja taka pojętna. (Papusza znów się uśmiecha). Czytałam dobrze, ale pisać nie, bom mało pisała i nie wiedziałam, że mi się to przyda na przyszłość. A potem, jak miałam czternaście lat, ojczym wziął mnie na Niemen. Grał w orkiestrze Dyźka, miał skrzypcy i kontrabas. Statkiem my pływali. Najpierw wróżyłam, a potem czytałam książkę, już nie wiem jaką. Przyszła strojna pani i mówi: „Cyganeczka umie czytać? To ładnie!".

Roześmiałam się jak dziecko, asz łzy miałam w oczach. Pytała mnie po kolei o wszystko, a ja jej odpowiadała. Na koniec pocałowała mnie i poszła. A ja byłam dómna i potem czytałam jeszcze więcej, asz mnie oczy boleli. Dobre i złe, bom nie miała pojencia, com miała czytać.

Zapisała się do biblioteki.

W Mikulincach koło Przeworska. Porzyczyli książkę, ale nieładną, zabawki dziecinne, bajeczki i nie chciałam już nawet więcej iść, tylko gospodynia, u której odnajmowaliśmy izbę, poradziła mi, ażeby wziąć „Hrabinię Cosel", „Pana Tadeusza" i „Roznosicielkę chleba".

Dóżo czytałam książek od ludzi, którym wróżyłam: „Tażana wśród małp", „Rudego Jazona", „Piękną siostrę". A najbardziej lóbiłam historie o rycerzach i o wielkiej miłości.

Na co mi wierszy moje? Na co mi to wszystko? Gdybym ja głupia nie nauczyła się pisać, byłabym szczęśliwa" – skarżyła się przed śmiercią.

Zobacz na Empik.rp.pl

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla