W liście wysłanym do FBI 2 września 1974 r. Philip K. Dick, jeden z najtrudniejszych i najbardziej osobliwych amerykańskich pisarzy science fiction, ostrzegał Federalne Biuro Śledcze przed szczególnym zagrożeniem. Sugerował mianowicie, że coraz popularniejszy w kręgach amerykańskich miłośników fantastyki krakowski twórca znany jako Lem nie jest w rzeczywistości osobą, a powołaną do życia przez partię komunistyczną organizacją intelektualistów, która ma na celu infiltrowanie środowiska krytyki literackiej oraz kontrolowanie swobodnej dotychczas wymiany opinii i idei w kręgu myśli fantastycznonaukowej. Dowodzić tego miała różnorodność stylistyk w utworach Lema i jego zdolności poliglotyczne. Nie wiadomo, jak rządowa agencja odniosła się do tych informacji. Już wtedy Dick uchodził za oryginała, wspomagającego swoje fantazje obfitymi porcjami środków psychoaktywnych, można więc sądzić, że jego podejrzenia poważni funkcjonariusze walczący z wrogimi wywiadami potraktowali raczej sceptycznie. Cała sprawa miałaby dzisiaj wymiar wyłącznie anegdotyczny, gdyby nie jeden jej aspekt. Otóż trudno nie zgodzić się z podstawową konkluzją Dicka, której aktualność wcale nie wygasła: Stanisław Lem to zjawisko nieprawdopodobne.
Z dziennika pokładowego: Fiasko
Wiernych czytelników Lema jako mistrza prozy fantastycznej, a zarazem filozofa, ale również jako eseisty i autora wypowiedzi o charakterze osobistym nie zaskoczył zapewne fakt, że ostatnia powieść, jaką ofiarował światu, nosiła tytuł „Fiasko" (1987) i została rychło uznana za najbardziej pesymistyczną czy też, jak chce Jerzy Jarzębski, najbardziej ponurą wśród jego utworów beletrystycznych. Przypomnijmy, że jej tematem zasadniczym jest niemożność znalezienia jakiegokolwiek skutecznego kodu pozwalającego na porozumienie się z innymi istotami myślącymi, a w rezultacie całkowite niepowodzenie w próbach nawiązania z nimi kontaktu. Byłoby nadinterpretacją twierdzić, że pisarz dał nam tu ostateczne podsumowanie własnych eksploracji intelektualnych i oczekiwania na odpowiedź ze strony ich świadków – odbiorców jego dzieł. Niemniej jednak wymowa powieści wyraźnie koresponduje z deklarowanym przez Lema głębokim rozczarowaniem zarówno pozycją osiągniętą w świecie literatury i refleksji filozoficznej, jak i nieustannie przez niego diagnozowaną kondycją człowieka i jego rzeczywistości.
Zacznijmy od tego pierwszego, czyli od rozrachunku z karierą. Stanisław Lem, urodzony w 1921 r. we Lwowie jako syn lekarza, miał również zostać lekarzem – na co niejako z obowiązku przystawał, a w każdym razie naukowcem – co było jego prawdziwym pragnieniem. Rozpoczęcie studiów politechnicznych pokrzyżował jednak wybuch II wojny światowej i sowiecka okupacja; medyczne rozpoczął, ale nigdy ich nie ukończył, bo wcześniej porwała go literatura. I to literatura dosyć specyficzna. Znacznie później, w rozmowach ze Stanisławem Beresiem, podkreślał, że korzeni jego pisarstwa nie należy szukać ani w polskim romantyzmie, ani w pozytywizmie, a więc tradycyjnych źródłach polskich postaw artystycznych, ale w tym, „co jest dwudziestowiecznym dorobkiem myślowym ludzkości". A dorobek ten był już w połowie XX stulecia imponujący i wszystko wskazywało na to, że będzie się nawarstwiać w postępie co najmniej geometrycznym. Tylko jeden typ literatury mógł ogarnąć tę obfitość, powiązać spójnie i przy tym niebanalnie kwestie etyki i kwestie techniki, bez narażania się na zarzut braku realizmu penetrować przyszłość jako rezultat teraźniejszości i przedstawiać bezkarnie wizje, do których formułowania bez konkretnych i namacalnych wyników naukowiec nie jest uprawniony – fantastyka naukowa. Pod warunkiem że oba człony tej etykiety zostaną potraktowane z równą powagą i przez pisarza, i przez jego interpretatorów. I tak niedoszły lekarz z gruntownym naukowym zapleczem oddał się z namiętnością uprawianiu fantastyki. Była to namiętność ze wszech miar nieszczęśliwa.
Podziwiali go rosyjscy kosmonauci, amerykańscy myśliciele i twórcy SF z najwyższej półki
Powie ktoś, że to absurdalne. Wszak Lem to najważniejszy polski przedstawiciel gatunku, jedyny dobrze znany i uznany na świecie. Jego dzieła tłumaczono na ponad 40 języków. Za granicą ukazują się już nie tylko jego dzieła, ale zbiory tekstów krytycznych im poświęconych. Podziwiali go rosyjscy kosmonauci i amerykańscy myśliciele, nie wspominając już o twórcach SF tej klasy, co Ursula le Guin. Imponująca jest lista ekranizacji dzieł Lema, z kontrowersyjnym obrazem „Solaris" (1972) Andrieja Tarkowskiego na pierwszym miejscu i ponowną próbą zmierzenia się z tym tytułem podjętą przez Stevena Soderbergha (2002). Wypada też przynajmniej wymienić w tym miejscu „Szpital przemienienia" (1979) Edwarda Żebrowskiego, choć to adaptacja jednej z nielicznych książek Lema napisanych w poetyce realistycznej, przeuroczy „Przekładaniec" (1968) Andrzeja Wajdy z oryginalnym scenariuszem Lema, jak również polsko-radziecki „Test pilota Pirxa" (1979), film zaskakująco udany, dla średniego pokolenia ważny zresztą w wymiarze sentymentalnym. A już 13 września przyjdzie się zmierzyć z adaptacją „Kongresu futurologicznego" w reżyserii Izraelczyka Ari Folmana. Ciekawe, czy ta wersja wreszcie by Lema zadowoliła, bo nie przekonała go żadna z wcześniejszych ekranizacji jego prozy.
W końcu recepcja czytelniczo-krytyczna w Polsce i poza nią, jakiej pozazdrościłby niejeden z luminarzy głównego nurtu literatury. Krótki przegląd opracowań, debat i konferencji wymagałby osobnego tekstu, a objęcie wszystkich ścieżek odbioru wśród wielbicieli tej prozy to już zadanie chyba niewykonalne. Ilu polskich pisarzy doczekało się „google doodle", czyli okolicznościowego logo w najpopularniejszej wyszukiwarce internetowej, i to w postaci animowanej gry opartej na oryginalnych ilustracjach do „Cyberiady"? Lemowi to mało? A mało. I w ogóle nie tak.