Był sobie Lem

12 września Stanisław Lem świętowałby swoje 92. urodziny. Dzień później na ekranach polskich kin zobaczymy „Kongres”

Aktualizacja: 12.09.2013 18:05 Publikacja: 08.09.2013 16:00

Dzieła Stanisława Lema, niedoszłego lekarza, przetłumaczono na ponad 40 języków

Dzieła Stanisława Lema, niedoszłego lekarza, przetłumaczono na ponad 40 języków

Foto: EAST NEWS, Lucjan Fogiel lucjan fogiel

W liście wysłanym do FBI 2 września 1974 r. Philip K. Dick, jeden z najtrudniejszych i najbardziej osobliwych amerykańskich pisarzy science fiction, ostrzegał Federalne Biuro Śledcze przed szczególnym zagrożeniem. Sugerował mianowicie, że coraz popularniejszy w kręgach amerykańskich miłośników fantastyki krakowski twórca znany jako Lem nie jest w rzeczywistości osobą, a powołaną do życia przez partię komunistyczną organizacją intelektualistów, która ma na celu infiltrowanie środowiska krytyki literackiej oraz kontrolowanie swobodnej dotychczas wymiany opinii i idei w kręgu myśli fantastycznonaukowej. Dowodzić tego miała różnorodność stylistyk w utworach Lema i jego zdolności poliglotyczne. Nie wiadomo, jak rządowa agencja odniosła się do tych informacji. Już wtedy Dick uchodził za oryginała, wspomagającego swoje fantazje obfitymi porcjami środków psychoaktywnych, można więc sądzić, że jego podejrzenia poważni funkcjonariusze walczący z wrogimi wywiadami potraktowali raczej sceptycznie. Cała sprawa miałaby dzisiaj wymiar wyłącznie anegdotyczny, gdyby nie jeden jej aspekt. Otóż trudno nie zgodzić się z podstawową konkluzją Dicka, której aktualność wcale nie wygasła: Stanisław Lem to zjawisko nieprawdopodobne.

Z dziennika pokładowego: Fiasko

Wiernych czytelników Lema jako mistrza prozy fantastycznej, a zarazem filozofa, ale również jako eseisty i autora wypowiedzi o charakterze osobistym nie zaskoczył zapewne fakt, że ostatnia powieść, jaką ofiarował światu, nosiła tytuł „Fiasko" (1987) i została rychło uznana za najbardziej pesymistyczną czy też, jak chce Jerzy Jarzębski, najbardziej ponurą wśród jego utworów beletrystycznych. Przypomnijmy, że jej tematem zasadniczym jest niemożność znalezienia jakiegokolwiek skutecznego kodu pozwalającego na porozumienie się z innymi istotami myślącymi, a w rezultacie całkowite niepowodzenie w próbach nawiązania z nimi kontaktu. Byłoby nadinterpretacją twierdzić, że pisarz dał nam tu ostateczne podsumowanie własnych eksploracji intelektualnych i oczekiwania na odpowiedź ze strony ich świadków – odbiorców jego dzieł. Niemniej jednak wymowa powieści wyraźnie koresponduje z deklarowanym przez Lema głębokim rozczarowaniem zarówno pozycją osiągniętą w świecie literatury i refleksji filozoficznej, jak i nieustannie przez niego diagnozowaną kondycją człowieka i jego rzeczywistości.

Zacznijmy od tego pierwszego, czyli od rozrachunku z karierą. Stanisław Lem, urodzony w 1921 r. we Lwowie jako syn lekarza, miał również zostać lekarzem – na co niejako z obowiązku przystawał, a w każdym razie naukowcem – co było jego prawdziwym pragnieniem. Rozpoczęcie studiów politechnicznych pokrzyżował jednak wybuch II wojny światowej i sowiecka okupacja; medyczne rozpoczął, ale nigdy ich nie ukończył, bo wcześniej porwała go literatura. I to literatura dosyć specyficzna. Znacznie później, w rozmowach ze Stanisławem Beresiem, podkreślał, że korzeni jego pisarstwa nie należy szukać ani w polskim romantyzmie, ani w pozytywizmie, a więc tradycyjnych źródłach polskich postaw artystycznych, ale w tym, „co jest dwudziestowiecznym dorobkiem myślowym ludzkości". A dorobek ten był już w połowie XX stulecia imponujący i wszystko wskazywało na to, że będzie się nawarstwiać w postępie co najmniej geometrycznym. Tylko jeden typ literatury mógł ogarnąć tę obfitość, powiązać spójnie i przy tym niebanalnie kwestie etyki i kwestie techniki, bez narażania się na zarzut braku realizmu penetrować przyszłość jako rezultat teraźniejszości i przedstawiać bezkarnie wizje, do których formułowania bez konkretnych i namacalnych wyników naukowiec nie jest uprawniony – fantastyka naukowa. Pod warunkiem że oba człony tej etykiety zostaną potraktowane z równą powagą i przez pisarza, i przez jego interpretatorów. I tak niedoszły lekarz z gruntownym naukowym zapleczem oddał się z namiętnością uprawianiu fantastyki. Była to namiętność ze wszech miar nieszczęśliwa.

Podziwiali go rosyjscy kosmonauci, amerykańscy myśliciele i twórcy SF z najwyższej półki

Powie ktoś, że to absurdalne. Wszak Lem to najważniejszy polski przedstawiciel gatunku, jedyny dobrze znany i uznany na świecie. Jego dzieła tłumaczono na ponad 40 języków. Za granicą ukazują się już nie tylko jego dzieła, ale zbiory tekstów krytycznych im poświęconych. Podziwiali go rosyjscy kosmonauci i amerykańscy myśliciele, nie wspominając już o twórcach SF tej klasy, co Ursula le Guin. Imponująca jest lista ekranizacji dzieł Lema, z kontrowersyjnym obrazem „Solaris" (1972) Andrieja Tarkowskiego na pierwszym miejscu i ponowną próbą zmierzenia się z tym tytułem podjętą przez Stevena Soderbergha (2002). Wypada też przynajmniej wymienić w tym miejscu „Szpital przemienienia" (1979) Edwarda Żebrowskiego, choć to adaptacja jednej z nielicznych książek Lema napisanych w poetyce realistycznej, przeuroczy „Przekładaniec" (1968) Andrzeja Wajdy z oryginalnym scenariuszem Lema, jak również polsko-radziecki „Test pilota Pirxa" (1979), film zaskakująco udany, dla średniego pokolenia ważny zresztą w wymiarze sentymentalnym. A już 13 września przyjdzie się zmierzyć z adaptacją „Kongresu futurologicznego" w reżyserii Izraelczyka Ari Folmana. Ciekawe, czy ta wersja wreszcie by Lema zadowoliła, bo nie przekonała go żadna z wcześniejszych ekranizacji jego prozy.

W końcu recepcja czytelniczo-krytyczna w Polsce i poza nią, jakiej pozazdrościłby niejeden z luminarzy głównego nurtu literatury. Krótki przegląd opracowań, debat i konferencji wymagałby osobnego tekstu, a objęcie wszystkich ścieżek odbioru wśród wielbicieli tej prozy to już zadanie chyba niewykonalne. Ilu polskich pisarzy doczekało się „google doodle", czyli okolicznościowego logo w najpopularniejszej wyszukiwarce internetowej, i to w postaci animowanej gry opartej na oryginalnych ilustracjach do „Cyberiady"? Lemowi to mało? A mało. I w ogóle nie tak.

Bo fantastyka zawiodła Lema. Najpierw jako gatunek realizowany przez jego twórców. Zamiast bowiem przyglądać się krytycznie zmianom w człowieku i wokół człowieka, zastanawiać się nad tym, do czego prowadzi nas nieposkromiony entuzjazm naukowców oraz jak go pogodzić z tym, że wbrew technologizacji naszej egzystencji trzymamy się kurczowo paradygmatów irracjonalnych i tradycyjnych, a mówiąc po ludzku, oceniamy zdobycze umysłu z perspektywy wartości i moralności, fantastyka wybrała drogę prostą jak konstrukcja napędu jonowego i poświęciła się niemal w całości dostarczaniu marniutkiej rozrywki dla zabicia czasu. Korzystając przy tym z klisz i szablonów tak chętnie, że czytelnik nie tylko nie odróżnia jednej powieści od następnej, ale jeszcze się krzywi, kiedy trafia na coś niezrozumiałego, bo to psuje przyjemność. Na własne życzenie i dla niemałych pieniędzy gatunek zredukował się do rangi drugorzędnego towaru. Przestał być azylem dla odważniejszych filozofów. Lem zaś znalazł się w pułapce. Krytycy akademiccy nie chcieli o nim pisać, bo to fantastyka, czyli dyskoteka literatury. Naukowcy nie mieli zamiaru tracić czasu na fantazje ignoranta, przecież pisarz SF nie ma im nic do zaoferowania. Filozofowie, zgodnie z logiką dziedziny, uznali, że gdyby Lem miał coś do zaproponowania, zostałby porządnym filozofem, a nie producentem fikcji. Czytelnicy kierowali się głosami autorytetów, czytając zatem, odwoływali się do narzuconego przez ekspertów kontekstu. Prawdziwego, powszechnego i „rozumiejącego" zainteresowania doczekał się w efekcie Lem bardzo późno, w pokoleniu „wnuków" (choć już w latach 70. podejmowano bardzo poważne próby analizy jego twórczości, były to przedsięwzięcia nieliczne i na ogół o charakterze rekonesansu). Ale do dzisiaj fakt, że książki Lema omawiane są na zajęciach z filozofii w murach niektórych europejskich uczelni, traktowany jest w kategorii ciekawostki.

Poczucie przebywania w poczekalni nie opuszczało Lema nawet w ostatnim okresie pracy literackiej, zdaniem niektórych badaczy frustracja ta właściwie się pogłębiała. Nie zajął, w swoim przekonaniu, miejsca, które zająć chciał i powinien. To pierwsze, prywatne, ludzkie fiasko Lema. Drugie ma zakres znacznie szerszy, bo dotyczy nas wszystkich, tego, co sami sobie czynimy. Lem zmierzał do jego obwieszczenia etapami, zajmując na początku tej podróży stanowisko wcale niewróżące tak przygnębiających ocen u jej kresu. Ale jako niestrudzony poszukiwacz prawdy, niezależnie od jej oblicza, Lem czuł się zobowiązany do ujawnienia nam tej, do której doprowadziły go lata obserwacji i refleksji.

Z dziennika pokładowego: Filozofia przypadku

Ten fragment zacząć trzeba od koniecznego zastrzeżenia: refleksja filozoficzna Lema jest tak wielowątkowa, przekrojowa, z tylu źródeł czerpie, tyle ma w sobie sprzeczności i tak zasadniczym podlega przemianom w trakcie jej kształtowania przez pisarza w kolejnych dziełach, że niemożliwe jest po prostu przedstawienie jej, nawet w bardzo uproszczonym wydaniu, w sposób zwięzły i przystępny. Co powiedziawszy, z gracją dezintegratora plazmowego przejdę do próby zaprezentowania koncepcji Lema w sposób zwięzły i przystępny.

Centralną kategorią tej koncepcji jest przypadek. W hasłowych ujęciach całej twórczości Lema różne wątki wskazuje się jako dominujące, z pytaniem o możliwości i ograniczenia nauki na czele, ale jeśli tylko „odwinąć" tę warstwę wierzchnią rozpoznania, z całą mocą i dobrodziejstwem inwentarza ujawnia się właśnie przypadek w roli zaczynu dla wszystkiego, co widoczne na pierwszy rzut oka. A zatem przypadek znajdujemy u zarania i w toku wszystkich procesów, którymi Lem się interesuje: ewolucji biologicznej, ewolucji technologicznej, rozwoju kultury, postępu i zmiany w esencji człowieczeństwa. Jego znaczenie w Lemowskich rozważaniach trudne jest do przecenienia, bo kategoria przypadku stoi tu w sprzeczności z naszą nie w pełni uświadamianą, ale niezbywalną potrzebą odnajdywania ładu. Jesteśmy istotami ludzkimi, w swym istnieniu zdefiniowanymi: rodzimy się tak, a nie inaczej, bez wyjątku umieramy, charakteryzuje nas poznawalna, choć złożona konstrukcja anatomiczna i aparat fizjologiczny, mamy świadomość i wolę, poznajemy otoczenie zmysłowo i przetwarzamy zdobyte informacje, wykorzystując je następnie w działaniach intelektualnych, które pozwalają nam to otoczenie reorganizować. Postrzegamy siebie jako cząstkę wszechświata i zdajemy sobie sprawę z licznych uwikłań w interakcje z każdym jego wymiarem, a także w relacje między nami. Ten ogrom wiedzy o sobie nie przynosi jednak danych z góry odpowiedzi na pytania fundamentalne: dlaczego wszystko jest takie, jakie jest? Jakie są reguły tego uporządkowania, bo porządek jakiś przecież musi być? Na czym polega sens naszego istnienia i w jakim celu istniejemy?

Przyczyna, sens i cel – na bazie tych pojęć rozstrzygamy, co jest dobre i złe, czy są to normy absolutne, czy też zrelatywizowane założenia, budujemy systemy wartości i dokonujemy wyborów. Filozofia w najogólniejszym znaczeniu jest usiłowaniem wypełnienia tych pojęć treścią. A my skłonni jesteśmy wybierać na tej drodze opcje deterministyczne – od wierzeń religijnych po ewolucjonizm w rozumieniu Darwinowskim (coraz częściej można usłyszeć opinie, że systemy te nie są ze sobą sprzeczne; Lem potwierdziłby zapewne, że zasadniczo nie są). Decydujemy się więc na wizję ładu i celowości bytu, przekonanie o istnieniu podstawowej i dostępnej poznaniu więzi między przyczyną a skutkiem. Lem niestety nie. A przynajmniej boleśnie rzecz komplikuje. Aby ten z konieczności i z intencji toporny wywód zilustrować, warto posłużyć się przykładem, zaczerpniętym notabene z dorobku pisarza – czytali państwo może „Śledztwo" (1959)?

Utwór powstał w drugiej połowie lat 50., należy więc do wczesnego okresu, kiedy poglądy Lema dopiero się kształtowały, tym lepiej zatem nam posłuży. Niewielka powieść w konwencji klasycznego kryminału rodem ze spuścizny Conan Doyle'a przenosi czytelnika do Londynu, aby tam uczynić go świadkiem dochodzenia, prowadzonego przez kompetentnego porucznika Gregory'ego. Przedmiotem śledztwa jest tajemnicze znikanie zwłok z kostnic w podlondyńskich wioskach. Policjant zabiera się do pracy z zaangażowaniem, ale w zgodzie ze znanymi mu regułami – skoro popełniono przestępstwo, drogą dedukcji i za pomocą intuicji zawodowej można wykryć sprawcę i motyw jego postępowania, bo tak funkcjonuje naturalny porządek rzeczy. Tyle że nic z tego. Nie ma zbrodni, sprawcy i motywu, jest tylko statystyczne prawdopodobieństwo zaistnienia pewnego zbiegu okoliczności, które pozwala zjawisku zaistnieć. Przemawia Lem wprost ustami porucznika: „Jeżeli świat nie jest rozsypaną przed nami łamigłówką, tylko zupą, w której pływają bez ładu i składu kawałki, od czasu do czasu zlepiające się przez przypadek w jakąś całość?".

Otóż to. Zasada koincydencji. W myśli Lema „jakąś całością" jest rodzaj ludzki i efekty jego poczynań, równie przypadkowe. Wszelkie regularności, którym nadajemy rangę praw, są wynikiem nagromadzenia prawdopodobieństw w chaosie o takim stopniu zagęszczenia zdarzeń, że musi się z niego w końcu wyłonić pozór ładu. Ten iluzoryczny porządek wtórnie obdarzamy sensem i utrwalamy go, żeby zachować równowagę psychiczną, lecz tym samym legitymizujemy fałszywy obraz rzeczywistości. Tak powołany do życia porządek jest bowiem niestabilny, tymczasowy i nieobiektywny. Kiedy się rozsypuje, jak rozsypywały się „odwieczne" cywilizacje, zastąpiony przez kolejny układ zrodzony w grze możliwości, pozostaje nam płacz jeno i zgrzytanie zębów. To był milowy krok Lema w głąb otchłani prawdopodobnej apokalipsy.

Z dziennika pokładowego: Summa technologiae

Powyższych konstrukcji leksykalno-semantycznych, niewątpliwie spokrewnionych z teoretycznymi przygodami mechaniki kwantowej nikt nie musi traktować z pełną powagą, a Lem zdaje się ów postulat potwierdzać. Jak bowiem tworzył je z niebywałą płodnością i szacunkiem dla naukowych pierwowzorów, tak równie skutecznie osłabiał ich ostrze, do „twardych" diagnoz dopisując ich groteskowe wcielenia. Przeniesienie, czy raczej kontynuowanie ustaleń fizyki w rozprawce filozoficznej lub nawet powieści może przyprawić o dreszcze, gdy pojmujemy w pełni znaczenie wykładu autora, usadowienie ich w gawędzie androidalno-szlacheckiej w rodzaju „Bajek robotów" i „Cyberiady" przynosi ulgę i przywraca uśmiech. W grze z Lemem, bez wątpienia mizantropem zdradzającym czasami dosyć złośliwe poczucie humoru, trzeba jednak zachować czujność. Zmiana stylistyki, niezwykle zresztą owocna artystycznie, nie unieważniała wcale poruszanej przez niego problematyki, a pozwalała na zaakcentowanie najistotniejszych jej motywów.

Lema jako wizjonera zajmowała w szczególnym stopniu nauka i przyszłość ewolucji technologicznej. Koncentrował się jednak nie na konkretnych rozwiązaniach i wynalazkach, chociaż nasycił nimi swoją prozę z godnym podziwu rozmachem i fantazją, ale na konsekwencjach rozwoju myśli naukowo-technicznej dla świata ludzkiego. Początkowa faza twórczości wyraża prawie niezachwianą wiarę w potęgę doktryny naukowej, która dzięki swej racjonalności przewyższała irracjonalne struktury porządkujące, takie jak wiara w nieweryfikowalnego empirycznie Stwórcę – deklarowany agnostycyzm Lema znajdował w scjentycznej pewności oparcie i potwierdzenie. Z czasem, gdy ufundowany na podstawach naukowych gmach cywilizacji zaczął ujawniać coraz to poważniejsze pęknięcia i okazał się całkiem podatny na objęcie go kategorią przypadku, młodzieńczy entuzjazm ustąpił miejsca dojrzałemu zaniepokojeniu i mrocznym scenariuszom. Oto bowiem nauka nie przyniosła nowych odpowiedzi, nie przyniosła też rozwiązań jakościowych na miarę zastanych systemów irracjonalnych – jej osiągnięcia i tak trzeba poddawać moralnej ocenie z perspektywy niejasnych, ale wciąż niezastąpionych wartości. Nie przyczyniła się też do lepszego zrozumienia obcości, zapewne dlatego, że nie jest w stanie przekroczyć swojego podstawowego ograniczenia – będąc ekstensją ludzkiego rozumu, sięga poznaniem tylko tam, gdzie sięga rozum. Co gorsza, jeśli już przekracza granice, to nie w tym zakresie, jakiego się po niej spodziewano. Człowiekowi zdaje się więc, że nad chaotycznym namnożeniem technologii sprawuje jeszcze jakąś kontrolę. Prawda jest zaś inna: wprawiona w ruch machina rozwoju produkuje i produkować będzie, autonomizuje się wobec swojego kreatora i skrywa swoje owoce w kolejnym nagromadzeniu, a właściwie – nadmiarze. Regulatorem ponownie staje się przypadek. Ludzkość nie dojrzała do korzystania z instrumentów, które sama wytworzyła. W rezultacie stanęliśmy w obliczu atomowej – na przykład – zagłady, bo narzędzia, które miały uleczyć choroby cywilizacji, posłużyły do wzbogacenia jej śmiercionośnych arsenałów, i to na skalę dającą się ponownie ująć tylko w prawidłach kwantowych. Może to wciąż tylko złowróżbna fikcja. Ale na świecie działają setki laboratoriów dysponujących ogromnymi środkami, w których nie wiadomo, co się bada, w jakim celu i kto nad tym czuwa. Ale ktoś być może użył niedawno w świecie jak najbardziej realnym gazu bojowego, który gdzieś i od kogoś nabył. Wygląda na to, że nie sposób tego sprawdzić, bo dodatkowo nauka została uwikłana w politykę. Ale już obecny poziom badań genetycznych zaczyna zagrażać suwerenności naszej tożsamości – a jeśli nas sklonują?

Gwoli ścisłości: Lem nie pragnął nas tylko straszyć. Wprost przeciwnie, przez całe twórcze życie pracował nad programem pozytywnym, szukał pożytków płynących z technologii dla poprawy ludzkiej egzystencji i powracał wciąż do rozpatrywania tego, co techniczne, w jego zbieżnościach z materią biologiczną, jak również z kulturą jako układem zdolnym do samoorganizacji, a więc w pewnym stopniu odpornym na losowość. Dumny był ze swych spełniających się projektów: jego fantomatykę można wszak uznać za zapowiedź rzeczywistości wirtualnej, utopijny zaś pomysł „hodowli informacji" zmusza do przypuszczeń, ile nas jeszcze dzieli od skonstruowania pierwszego bioprocesora bądź mechanizmu jeszcze bardziej złożonego, jak sztuczny człowiek. Zamykał jednak pisarz swoje dzieło wizjami niezbyt kuszącymi, tak jak nie nastraja optymistycznie rzeczywistość, której częścią już jesteśmy. Sądzić więc można, że nawet w jego oczach technologiczne raje ziemskich heroldów zbawienia przez wiedzę traciły na atrakcyjności w miarę ich urzeczywistniania. A tak na marginesie: Lem nigdy nie opanował obsługi komputera. Z braku czasu, chęci, cierpliwości, odpowiedniego mentora? Czy ku jeszcze jednej przestrodze?

Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy