Na plakacie filmu „W imię... ” można przeczytać, że Szumowska „przełamuje tabu”. Zagrał pan księdza geja, który porzuca celibat, na dodatek dla mężczyzny.
Andrzej Chyra:
Zrobiliśmy film o księdzu, ale nie chcieliśmy wpisywać się w dyskusję o pedofilii i nadużyciach w Kościele, która przeszła ostatnio przez łamy prasy. Nikogo z nas nie interesowała publicystyka. Pracowaliśmy nad scenariuszem „W imię... ” ponad trzy lata. Jego pierwsza wersja powstała jeszcze przed „Sponsoringiem”. Początkowo rozwiązaniem tej historii miało być morderstwo księdza. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie powinniśmy wprowadzać wątków kryminalnych. Dostrzegliśmy nagle inny świat, inne życie. Poszliśmy za czymś nieoczywistym. Opowiedzieliśmy o potrzebie bliskości, dotyku. Każdy człowiek ma taką potrzebę, nawet jeśli stara się ją stłumić. Księdzu Kościół katolicki jej zakazuje. Duchowny podporządkowuje więc życie idei dążenia do doskonałości i miłości większej od tej zwyczajnej, powszedniej. Ale co czuje, gdy zostaje sam w pokoju i wie, że tak ma być zawsze? Miałem dla tego bohatera sporo prywatnego współczucia.
Ksiądz Adam jest w filmie bardzo ludzki. Ma świetny kontakt z trudną młodzieżą, a własne napięcia rozładowuje, biegając po lesie. Ale jego samotność aż boli. Czy zagranie takiej postaci dużo aktora kosztuje?
Trochę tak. Trzeba wprowadzić się w odpowiedni klimat. W czasie pracy nad filmem zdarzają się rzeczy, które trudno wytłumaczyć. Zanim wyjechaliśmy na plan „Długu”, przez wiele miesięcy robiliśmy próby w małym mieszkaniu Krzysztofa Krauzego. Robert Gonera i Jacek Borcuch, którzy grali moje ofiary, siedzieli w innej części pokoju. Ja byłem osobno. Teraz też, trochę przez przypadek, a trochę nie przez przypadek, w czasie zdjęć na Mazurach mieszkałem z dala od innych. Przyjeżdżałem na plan, uczestniczyłem w rozmowach i spotkaniach ekipy, ale potem wracałem do siebie. Budziłem się sam i kładłem się spać sam – to dawało osobność, która jest bardzo w filmie istotna. Śmialiśmy się, że na co dzień uprawiam samotność księdza. I nie chciałem tego zmieniać. Takie napięcie było mi potrzebne. A koszty? Czasem nawet sami sobie ich nie uświadamiamy. Kiedy wracaliśmy z Mazur do Warszawy, dostałem potwornego zastrzału. Ledwo dojechałem do domu, lekarz musiał zrobić mi blokadę. Coś się we mnie działo, miałem wrażenie, że mój organizm odreagował stres.