Znaleźć coś, co mnie zaskoczy

O nagrodzie zdobytej w Gdyni, o pracy nad rolą i pułapkach aktorstwa z Andrzejem Chyrą rozmawia Barbara Hollender.

Aktualizacja: 21.09.2013 12:02 Publikacja: 21.09.2013 01:06

Andrzej Chyra, zdobywca nagrody na tegorocznym festiwalu w Gdyni za najlepszą główną rolę męską w fi

Andrzej Chyra, zdobywca nagrody na tegorocznym festiwalu w Gdyni za najlepszą główną rolę męską w filmie „W imię...”

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman Piotr Wittman

Na plakacie filmu „W imię... ” można przeczytać, że Szumowska „przełamuje tabu”. Zagrał pan księdza geja, który porzuca celibat, na dodatek dla mężczyzny.

Andrzej Chyra:

Zrobiliśmy film o księdzu, ale nie chcieliśmy wpisywać się w dyskusję o pedofilii i nadużyciach w Kościele, która przeszła ostatnio przez łamy prasy. Nikogo z nas nie interesowała publicystyka. Pracowaliśmy nad scenariuszem „W imię... ” ponad trzy lata. Jego pierwsza wersja powstała jeszcze przed „Sponsoringiem”. Początkowo rozwiązaniem tej historii miało być morderstwo księdza. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie powinniśmy wprowadzać wątków kryminalnych. Dostrzegliśmy nagle inny świat, inne życie. Poszliśmy za czymś nieoczywistym. Opowiedzieliśmy o potrzebie bliskości, dotyku. Każdy człowiek ma taką potrzebę, nawet jeśli stara się ją stłumić. Księdzu Kościół katolicki jej zakazuje. Duchowny podporządkowuje więc życie idei dążenia do doskonałości i miłości większej od tej zwyczajnej, powszedniej. Ale co czuje, gdy zostaje sam w pokoju i wie, że tak ma być zawsze? Miałem dla tego bohatera sporo prywatnego współczucia.

Ksiądz Adam jest w filmie bardzo ludzki. Ma świetny kontakt z trudną młodzieżą, a własne napięcia rozładowuje, biegając po lesie. Ale jego samotność aż boli. Czy zagranie takiej postaci dużo aktora kosztuje?

Trochę tak. Trzeba wprowadzić się w odpowiedni klimat. W czasie pracy nad filmem zdarzają się rzeczy, które trudno wytłumaczyć. Zanim wyjechaliśmy na plan „Długu”, przez wiele miesięcy robiliśmy próby w małym mieszkaniu Krzysztofa Krauzego. Robert Gonera i Jacek Borcuch, którzy grali moje ofiary, siedzieli w innej części pokoju. Ja byłem osobno. Teraz też, trochę przez przypadek, a trochę nie przez przypadek, w czasie zdjęć na Mazurach mieszkałem z dala od innych. Przyjeżdżałem na plan, uczestniczyłem w rozmowach i spotkaniach ekipy, ale potem wracałem do siebie. Budziłem się sam i kładłem się spać sam – to dawało osobność, która jest bardzo w filmie istotna. Śmialiśmy się, że na co dzień uprawiam samotność księdza. I nie chciałem tego zmieniać. Takie napięcie było mi potrzebne. A koszty? Czasem nawet sami sobie ich nie uświadamiamy. Kiedy wracaliśmy z Mazur do Warszawy, dostałem potwornego zastrzału. Ledwo dojechałem do domu, lekarz musiał zrobić mi blokadę. Coś się we mnie działo, miałem wrażenie, że mój organizm odreagował stres.

Ten film o gejowskiej miłości w rzeczywistości jest opowieścią o zagubionych ludziach. Podobnie jak „Płynące wieżowce” Tomasza Wasilewskiego. Kiedyś takie historie oglądaliśmy jedynie w filmach zagranicznych. Od „Tajemnicy Brokeback Mountain” Anga Lee do ostatniej canneńskiej Złotej Palmy – „Życia Adeli” Abdellatifa Kechiche’a. Dojrzewamy do tolerancji?

Na pewno dojrzewa do niej polskie kino. Dotąd byliśmy zajęci głównie polityką, swoją tożsamością, historią. Teraz twórcy szukają nowych tematów. W ostatnim roku pojawiło się na przykład kilka filmów o ludziach żyjących na marginesie, często dysfunkcyjnych. To nie znaczy, że ktoś kogoś naśladuje czy jest wtórny. Po prostu ten temat wisi w powietrzu. Wychodzimy poza standard. Przestaliśmy wierzyć, że liczą się tylko rozliczenia z narodowymi dziejami albo mocne opisy rzeczywistości społecznej, z wyraźną tezą. Zaczynamy mówić o tym, co nas głęboko porusza. Dzięki takim filmom ważne stało się na świecie kino rumuńskie. Mam nadzieję, że i my wreszcie trafimy na autentyczny, osobisty ton. Już jesteśmy bliżej człowieka. Do głosu doszło pokolenie próbujące zadawać ważne, egzystencjalne pytania. W naszym kinie czuje się nowe klimaty, nową stylistykę i sposób opowiadania.

To wielka szansa dla aktorów. Dawno nie było na ekranie tak wielu wspaniałych kreacji.

Po prostu jest co grać. Pojawiają się ciekawe scenariusze i ciekawi bohaterowie, a razem z nimi coraz to nowe twarze. To naturalne.

Jak pan się w tym odnajduje?

Od lat pracuję w Nowym Teatrze, którego nie można nazwać sceną tradycyjną. Intryguje mnie sztuka, która nie jest szkolnym odrabianiem pracy domowej, lecz próbą poszukiwania interesujących historii i nowego języka. Czasem bywa trudno, bo wchodzi się w niezbadane rejony, ale ja to lubię.

Początek pana drogi zawodowej przypadł na stan wojenny i okres po 1989 roku, gdy polskiemu kinu brakowało pieniędzy, a twórcy zachłysnęli się wolnością. Może dlatego tak późno zaistniał pan na ekranie. Grając w „Długu”, miał pan 36 lat. Nie żal tamtego młodzieńczego czasu?

Kiedyś, patrząc na swoje stare zdjęcia, pomyślałem: Taki młody człowiek, ileż on mógł zrobić... A z drugiej strony może te lata były mi potrzebne? Robiłem inne rzeczy, między innymi studiowałem reżyserię, więc nie przeżywałem wielkich stresów. W żartach nawet mówiłem, że już pewnie nie będę grał. Ale przecież to był okres otrząsania się ze szkoły i z prób naśladowania mistrzów. Powoli dojrzewałem do aktorstwa, do używania siebie z pełną świadomością. Dzisiaj nie mam poczucia, że coś mi uciekło. A nawet myślę, że tamten niełatwy czas zapracował na „Dług”. Gdybym miał znaną twarz, nie zagrałbym Gerarda.

W filmie Krzysztofa Krauzego czuło się już to, co stało się potem wyznacznikiem pana stylu: grę na przekór. Gerard był wcieleniem zła, ale miał sympatyczną, uśmiechniętą twarz.

Zawsze próbuję budować swoich bohaterów z przeciwieństw, nie uderzać w ton najbardziej oczywisty.

Jak się pan do tych ról przygotowuje?

Nie mam systemu pracy Roberta De Niro. Może niesłusznie, bo to przynosi efekty. Ale powtarzam za Tadeuszem Łomnickim, że warsztatem aktora jest jego wyobraźnia. Wynikająca z doświadczenia i wrażliwości. Dlatego sięgam czasem po różne źródła, żeby temat zdokumentować, potem jednak zdaję się na intuicję. Po prostu otwieram się na postać.

Co jest w tym procesie najtrudniejsze?

W dzisiejszym aktorstwie trzeba w rolę włożyć bardzo dużo z siebie samego. Nie wystarczy przemalować się i przebrać. Skończył się też kabaretowy, aluzyjny styl gry z lat 80., podteksty i mruganie do publiczności. Dlatego próbuję znaleźć w bohaterze coś, co mnie samego zaskoczy. Stworzyć postać wyjątkową, a jednocześnie uniwersalną. A po drodze wyzwań jest mnóstwo. Każdego dnia, stając przed kamerą, trzeba zrobić coś, żeby nie było banalnie. A jednocześnie nie wolno przekombinować.

Tadeusz Łomnicki nauczył mnie, że warsztatem aktora jest jego wyobraźnia

Zdarza się, że wymyśla pan scenę, a kiedy rusza kamera, gra pan zupełnie inaczej?

Oczywiście. I to często. Trzeba mieć koncepcję, ale potem można ją wykorzystać albo się od niej odbić. Bo zaczyna działać sytuacja, miejsce, nastrój chwili. I człowiek ryzykuje. Na tym polega ten zawód.

Jest też druga strona aktorstwa. Ta popkulturowa. Paparazzi brutalnie wchodzą w pana życie.

Przyjmuję to ze spokojem. Może i mógłbym się chować, ale energię, którą włożyłbym w ten proces, wolę zużyć na coś innego. Zresztą są momenty, gdy człowiek staje się „tematem”, ale po jakimś czasie zaczyna się mediom nudzić. Pojawiają się nowe seriale i postaci. Trzeba przeczekać. Ja chyba szczyt zainteresowania kolorowej prasy mam za sobą. A nawet gdybym jeszcze trafił do rubryk towarzyskich, już mnie to nie dotyka. Nie poświęcam temu uwagi.

W przyszłym roku kończy pan 50 lat. To ważna cezura dla aktora?

Zaskakuje mnie ta liczba. Ale chyba nie będzie to czas podsumowań. Zacząłem karierę dość późno, więc tak naprawdę mam za sobą dopiero 15 lat intensywnej pracy. Nie wiem, może zacznę rozliczać się z życiem koło sześćdziesiątki.

Boi się pan starzenia?

Nie czuję, żeby to był problem. Działam, pracuję. Wciąż jestem w ruchu.

Ma pan dyplom reżyserii warszawskiej PWST, niedawno wystawił pan w Operze Bałtyckiej „Graczy” Szostakowicza. Nie myśli pan o wyreżyserowaniu filmu?

Trochę mnie to kusi, ale nie mam dobrego tematu. Na razie może zrobię coś w teatrze albo – paradoksalnie – znów w operze.

A nagroda za najlepszą rolę męską na festiwalu w Gdyni była dla pana ważna?

Oczywiście. To jest potwierdzenie, że zrobiło się rzecz ważną. Wielka satysfakcja. A poza tym również przyjemność. Stempel, że warto było i że warto będzie. ?

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"