A jak zapamięta pan Wojciecha Kilara nie jako artystę, lecz człowieka?
Należał do kręgu moich najbliższych przyjaciół. Przeżyliśmy ogromny szmat życia razem. Bardzo ważna w charakterze Wojtka była jego osobność. Zawsze stronił od warszawki, która zresztą odnosiła się do niego z dystansem. Raniła go krytyka, czasem bardzo powierzchowna, jako że dzisiaj nierzadko zabierają się do pisania ludzie niekompetentni i układowi. On układów nie znosił. Może dlatego, odcinając się od stolicy, choć lwowianin – mieszkał w Katowicach i zagłębił się w śląskość. Zakochał się też w folklorze góralskim. To była kolejna jego ojczyzna. Na swoich wspinaczkach obcował z Bogiem. Bo Wojtek był ogromnie religijny, a jego religijność była dość niezwykła: głęboka, filozoficzna, a jednocześnie prosta, ludowa, tradycyjna. Przyjaźnił się z księżmi z Jasnej Góry, a jego utwory religijne, takie choćby jak „Angelus", były wielkimi dziełami.
Z pana opowieści wyziera obraz człowieka poważnego, a on miał ogromne poczucie humoru.
Nasze rozmowy zaczynały się od wymiany anegdot, a jego dowcipy były wyszukane. Na początku współpracy robiliśmy film w Niemczech i tamtejsi producenci podejrzewali, że przywiozłem jakiegoś nieznanego grajka. Kilar natychmiast wcielił się w tę rolę, dla zabawy straszył ich jakimiś okropnymi odzywkami. Po czym zaimprowizował im kawałek muzyki awangardowej. Natychmiast uznali go za mistrza.