Jest w tym przedstawieniu powtarzający się obraz Julii przechodzącej przez tłum obojętnych ludzi. Czas zdarzeń zmienia się, samotność, bezradność i rozpaczliwe poszukiwanie Romea wciąż trwa.
Krzysztof Pastor potrafił oderwać się od bagażu inscenizacyjnego „Romea i Julii". Niezależnie, czy do tego najważniejszego baletu klasycznego XX wieku z muzyką Sergiusza Prokofiewa brali się Rosjanie, czy choreografowie zachodni, mieliśmy próby odmalowania na scenie renesansowej Werony z pięknymi strojami i pojedynkiem na szpady.
W Operze Narodowej kostiumy Tatyany van Walsum są w bieli, czerni, z niewielkim dodatkiem żywszych barw. Nic nie rzuca się w oczy, niemal uliczna codzienność. Ale Krzysztof Pastor nie uległ też częstej pokusie łatwego uwspółcześnienia Szekspira. Powstało już tyle spektakli umieszczających Romea i Julię w świecie dzisiejszych konfliktów, na Bliskim Wschodzie lub na Bałkanach.
Przedpremierowe zapowiedzi ujawniały, że akcja ma się rozgrywać we Włoszech, od lat 30. do końca XX wieku. Te konteksty są jedynie zasygnalizowane; czarnymi koszulami mężczyzn czy rockandrollowymi sukienkami. Pastor nie wdaje się w analizy historyczne, dla niego liczy się to, że mijają epoki, a miłość Romea i Julii nie może się spełnić.