Czym jest dla pana festiwal w Gdyni: przeglądem rodzimego dorobku czy próbą porównania się ze światem?
Przede wszystkim miejscem rozmowy o naszym kinie i o nas samych. W filmach pojawiają się różne tematy – wciąż nierozliczonej historii, trudnej współczesności. „Psie pole" Lecha Majewskiego jest w gruncie rzeczy o tym, jak na naszą duchową kondycję wpłynął Smoleńsk. Myślę, że dyskusje po pokazach mogą być interesujące. Oczywiście dokładam starań, żeby przyjechali do Gdyni goście zagraniczni, ale to nie jest najważniejsza rola tego festiwalu.
A więc nie będzie go pan umiędzynaradawiać?
Nie na siłę. Będzie to widać również po jury. Jeśli uda mi się skompletować taki jego skład, na jakim mi zależy, to na osiem osób znajdą się w nim dwie, trzy z zagranicy. Gdynia to nasza własna próba zdefiniowania, kim jesteśmy. Ja sam wyleczyłem się z kompleksu lokalności w Stanach. Gdy pojechałem tam pierwszy raz na stypendium w 2007 roku, musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, co to znaczy, że jestem Polakiem, bo Amerykanie chcieli wiedzieć, co się stało w Katyniu, jaka była rola Polski w drugiej wojnie światowej, jak wygląda kraj po transformacji. I my im to powinniśmy w kinie powiedzieć. Sukces „Idy" też jest dowodem, że świat jest nas ciekawy, gdy nie imitujemy twórców zachodnich, lecz opowiadamy o własnych losach.
Program festiwalu ma pomóc w tym samookreślaniu się?