Ciągle płaczę nad sobą

Przypominamy rozmowę Jacka Cieślaka z Joe Cockerem. Opublikowaną w "Rzeczpospolitej" w cyklu "Zbliżenie" 17 maja 2002 r.

Aktualizacja: 23.12.2014 12:09 Publikacja: 23.12.2014 11:31

Ciągle płaczę nad sobą

Foto: AFP

Zbliżenie

ROZMOWA JACKA CIEŚLAKA Z JOEM COCKEREM

Ciągle płaczę nad sobą

13 maja 2002 r. ukazała się nowa płyta Joego Cockera "Respect Yourself". Na debiutanckim albumie "With A Little Help From My Friends" zagrali z nim Jimmy Page i Steve Winwood. Przełomowy moment w jego karierze nastąpił, gdy śpiewaną w oryginale sympatycznie, lecz bez wokalnych fajerwerków piosenkę Ringo Starra, wykonał na festiwalu w Woodstock w monumentalnej, ostrej - soulowo-rockowej wersji, zniszczonym, ochrypłym głosem.

Po kryzysie artystycznym w latach 70., odzyskał popularność dzięki piosenkom filmowym - "When The Night Comes" z filmu "Oficer i dżentelmen" oraz "You Can Leave Your Hat On" z obrazu "Dziewięć i pół tygodnia". Od tego czasu wszystkie jego albumy, poczynając od "Unchain My Heart" (1987 r.), cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Joe Cocker wróci na koncerty do Polski latem, najprawdopodobniej wystąpi 29 lipca w Sopocie i 5 sierpnia w Szczecinie.

Jakie pana osobiste przemyślenia wiążą się z tytułem nowego albumu "Respect Yourself"?

Joe Cocker: Skończyłem pić. Dzięki temu znów czuję się silny, odczuwam radość, którą daje mi każdy dzień. Bez alkoholu wspaniale smakuje mi każdy koncert. Czuję się jak nowo narodzony. Muszę też wspomnieć, że byłem w Nowym Jorku, kiedy miasto przeżywało dramat po terrorystycznym ataku na World Trade Center. Kiedy widziałem dymy unoszące się nad zawalonymi konstrukcjami, pomyślałem, że skończył się czas łatwo wypowiadanych słów, głupich żartów. Jak nigdy wcześniej potrzebowałem powiedzieć w piosenkach coś ważnego. Szanujmy się.

A propos szacunku - czy są w muzyce rzeczy, których nie zrobiłby pan, bo nie licowałyby z pana godnością?

Mógłbym powiedzieć, że nie zaśpiewałbym wyłącznie dla pieniędzy. Niestety zdarzało mi się i to. Były i kompromisy w moim artystycznym życiu. Przyznaję się do tego. Mam jednak nadzieję, że nie tylko z nimi kojarzy się moje nazwisko. Album, który właśnie nagrałem, jest już dwudziestym w dorobku. Może nigdy nie odniosłem tak wielkiego sukcesu jak po debiutanckiej płycie. Myślę jednak, że mimo kilku gorszych albumów, dochowałem wierności sobie. Zawsze mam nadzieję, że moja muzyka jest jak dobry obraz. Kiedy spojrzymy nań kolejny raz, zawsze odnajdziemy coś nowego, wartościowego.

Jest pan obecnie najbardziej znanym reinterpretatorem muzycznych przebojów. Jak wybiera pan piosenki, które na lata łączą się z pana nazwiskiem, bywa, że przewyższają klasą wykonania oryginalne?

Śpiewam cudze piosenki, bo ci, którzy pisali kiedyś dla mnie, teraz już nie komponują. W wyborze obcych piosenek, najważniejszą rolę gra czas. Bywało, że kompozycja podobała mi się, ale było za wcześnie, by wziąć ją na warsztat, zbytnio kojarzyła się z pierwszym wykonawcą. A ja nie chcę odcinać kuponów. Wolę poczekać cierpliwie, aż jej sława przebrzmi. Niestety bywa i tak, że piosenka podoba mi się, kiedy słucham oryginału, wiem, jakbym zaśpiewał ją po swojemu, tymczasem w studiu przeżywam rozczarowanie. Cieszę się, że z przebojem INXS "Never Tear Apart Us" wszystko przebiegło po mojej myśli. Podsunął mi go australijski menedżer Roger Davis. Zmarłego tragicznie wokalisty INXS Michaela Hutchence'a nie spotkałem nigdy.

Zdarzyły się takie przykre sytuacje, gdy ktoś miał pretensje, że zaśpiewał pan jego piosenkę nie po jego myśli?

Na szczęście nikogo nie trzeba pytać o zgodę. Nawet, gdyby się komuś nie podobało jak śpiewam, nikt nie odmawia przyjęcia tantiem płynących za wykonanie jego piosenek. Jeśli nawet ktoś nie lubi mojego śpiewu, lubi pieniądze, które dla niego zarabiam.

A często słyszy pan podziękowania za nową interpretację starego przeboju?

Nie było tych przypadków wiele, ale cieszę się, że pogratulowali mi najwięksi, a mianowicie Beatlesi. Kiedy zaśpiewałem "With A Little Help From My Friends", dostałem od nich telegram z podziękowaniami. Wiem, że nie były to zdawkowe pozdrowienia. Miałem przyjaciół, którzy pracowali w Apple, firmie fonograficznej Beatlesów. Mówili, że Lennon i jego koledzy byli naprawdę zachwyceni moim wykonaniem.

Rozmawiał pan o nim z Ringo Starrem, który nie da się ukryć, zaśpiewał oryginalną wersję w nieco banalnym, marszowym stylu?

Powiedzmy, że wystarczył mi telegram, który przesłał przecież również Ringo. Potem, miałem z nim śmieszną przygodę na jednym z norweskich festiwali. Otwierałem koncert nie wiedząc, że weźmie w nim udział zespół Ringa. Zaśpiewałem, jak umiałem i postanowiłem nie robić mu kłopotu jako widz. Wyjechałem, zanim wszedł na estradę.

Nie chciałby pan zaśpiewać z nim w duecie?

W czerwcu będę brał udział w uroczystym koncercie jubileuszowym na część królowej Elżbiety II. Myślę, że wykonam właśnie "With A Little Help From My Friends". Mam nadzieję, że Ringo też będzie zaproszony na ten koncert. Może coś z tego spotkania wyniknie.

Jak wpadł pan na pomysł tak odmiennej od oryginału interpretacji przeboju Beatlesów?

Zainspirował mnie Ray Charles, który opierał swoje kompozycje na rosnącym i opadającym na przemian napięciu. Na początku posłużyłem się tym kluczem w piosence "Bye, Bye Blackbird", a potem przyszedł czas na utwór Beatlesów, który z małą pomocą towarzyszącego mi zespołu udało mi się zmienić w monumentalną, epicką opowieść.

Gwiazdy rocka chętnie pozują razem do zdjęć na galach, koktajlach, ciekaw jestem, czy ma pan wśród nich prawdziwie oddanych przyjaciół?

Bardzo lubię spotykać się z moimi kolegami. Widuję się z Eltonem Johnem, Stingiem, Erikiem Claptonem, ale niestety nie są to długie spotkania. Ciągle ktoś z nas jest zajęty, jeździ, koncertuje. O trwałe przyjaźnie jest trudno. Tym bardziej, że w wolnych chwilach uciekam z wielkich metropolii, chowam się na swojej farmie w Kolorado, gdzie hoduję kozy, kucyki, łowię ryby. Prowadzę tam bardzo zwykłe życie. Kiedy się obudzę, wychodzę na spacer z psem. Łazimy po okolicznych pagórkach, gdzie nikt mi nie przeszkadza, bo w najbliższej okolicy nie mam sąsiadów. Po obiedzie słucham muzyki, głównie bluesa. Myślę, że to kwestia mojej natury, pochodzenia społecznego. Na moim pustkowiu dysponuję anteną satelitarną, która pozwala mi oglądać bluesowe programy muzyczne. Inne gatunki mnie raczej nie interesują. Nazbyt się skomercjalizowały.

Trudno było to przewidzieć w czasach hipisowskiej rewolty, kiedy występował pan na festiwalu w Woodstock?

Kiedy człowiek ma 23 lata, a tyle właśnie miałem, nie ma się tak czarnych myśli. Wszystko wydaje się piękne. W czasie Woodstock było nawet magicznie. Wystarczy sobie przypomnieć występ Hendrixa o wschodzie słońca. Jeszcze kilka lat wcześniej śpiewałem banalne piosenki pop, zdarzało się, że i po barach. A tu nagle wyrażałem coś, co stało się credo całego pokolenia. Wystarczy sobie trochę pomóc i będzie nam łatwiej.

Co uważa pan teraz za najważniejsze przesłanie tamtej epoki?

Przesłanie wolności, możliwość zmiany własnego życia. Niestety okazało się, że to nie takie łatwe. Po szalonych wakacjach przyszedł czas, kiedy niektórzy z nas wbili się w garnitury. Zaczęli robić pieniądze.

Śpiewał pan w Warszawie "Hight Time We Went" - który okres uważa pan za najwartościowszy w swojej karierze?

Ta piosenka najbardziej przypomina mi rok 1969. Wtedy działy się w muzyce zdumiewające zjawiska. Wszystko było nowe, świeże.

Ale i teraz, gdy jest pan zadowolony, mimo upływu lat, potrafi pan całkiem dziarsko podskoczyć wysoko ponad estradę.

To prawda. Łączy się z tym nawet anegdota. Pierwszy raz podskoczyłem w ten sposób po zaśpiewaniu "Unchain My Heart". Facet, który widział to z kulis, podszedł do mnie i powiedział: "Wiesz, Joe, to było tak dobre, że możesz to powtarzać częściej". No więc powtarzam.

A kiedy śpiewa pan "Cry Me A River" pamięta pan, kiedy wypłakał najwięcej łez?

Ten biznes jak żaden inny przypomina rollercoastera. Raz unosi nas szalony pęd, wyrzucamy ręce do góry, krzyczymy, śmiejemy się, innym razem czujemy się, jakby z nas wypruwano flaki. Najgorsze dla mnie były lata siedemdziesiąte. Najpierw, musiałem przetrwać czas disco, potem punk. Muzyka, którą lubię, wróciła do łask, ale myślę, że już nigdy nie odzyska pozycji, jaką miała w czasach mojej młodości. Teraz dla dzieciaków ważniejszy jest Internet. Jak widać, ciągle nad sobą płaczę. Od pewnego czasu noszę się nawet z pomysłem nagrania albumu zatytułowanego "Deszczowe piosenki". Kiedy tak rozmawiam z panem, tu w Kolonii, i widzę za szybą, jak deszcz pada na katedrę, na rzekę, myślę, że najwyższy czas potraktować ten pomysł poważnie.

Zbliżenie

ROZMOWA JACKA CIEŚLAKA Z JOEM COCKEREM

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Jacek Cieślak: Olimpijski Paryż znowu stolicą świata. Artystyczny kankan o wielu znaczeniach
Kultura
Sztuka i sport w paryskich galeriach: od starożytności do Jeffa Koonsa
Kultura
Osiemnastka Dwóch Brzegów. "To dla nas pretekst do zabawy skojarzeniami"
Kultura
Wystawa w Berlinie. Naga prawda o skrywanej tożsamości Andy’ego Warhola
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Kultura
Słynny Festiwal BBC Proms w Londynie i w radiowej Dwójce