Tragedia rozegrała się 11 maja 1982 roku. Wieczorem na jednej z ulic w centrum Poznania 19-letni Piotr Majchrzak miał zostać zatrzymany, a potem pobity przez ZOMO. Zmarł kilka dni później w szpitalu. Być może zomowców rozdrażnił opornik, który chłopak wpiął w klapę kurtki. Chłopak angażował się w działalność opozycyjną - roznosił po mieście ulotki, brał udział w solidarnościowych protestach i uroczystościach. Dziś jego śmierć upamiętnia niewielki obelisk stojący w miejscu, gdzie miał się rozegrać dramat.
Rodzice chłopaka pozwali Skarb Państwa. Za śmierć syna zażądali miliona złotych. - 11 maja syn nie wrócił na noc. Nazajutrz dowiedziałam się, że jest w szpitalu na intensywnej terapii. Złapałam taksówkę i pojechałam tam. Lekarz powiedział, że daje mu jeden procent szans na przeżycie. Krzyczałam ,,oni mu to zrobili". Wtedy lekarz odpowiedział ,,to pani powiedziała" - mówiła wczoraj przed sądem Teresa Majchrzak, matka Piotra.
Po śmierci syna mieli ją nachodzić milicjanci. Mówili, że ma przestać interesować się tą sprawą. Grozili, że coś złego może się stać rodzinie. Wkrótce jednak o śmierci chłopaka zaczął mówić cały Poznań. - W 1983 roku na miejscu jego śmierci powiesiliśmy tablicę. Pół godziny później zdemontowali ją funkcjonariusze SB - opowiada Krzysztof Stasiewski, podczas stanu wojennego członek Solidarności Walczącej.
Rok później Stasiewski podając się za funkcjonariusza SB wybrał się do kamienicy sąsiadującej z miejscem, gdzie zginął Majchrzak. - Chciałem się przekonać, co ci ludzie tak naprawdę widzieli. Widać było jednak, że się boją. Raz po raz słyszałem ,,jesteśmy w porządku", ,,trzymamy się umowy" - wspominał. Prokuratura aż cztery razy wszczynała śledztwo w sprawie śmierci Majchrzaka. Zawsze było jednak umarzane. W wolnej Polsce - z powodu niewykrycia sprawców. IPN uznał jednak chłopaka za ofiarę stanu wojennego.
Rodzice liczyli na przychylność sądu. Musieli jednak przełknąć gorzką pigułkę. Sąd pozew odrzucił. Uznał, że nie udowodnili ponad wszelką wątpliwość, że Piotra zabili zomowcy.