Zapowiedzi, że druga kadencja Donalda Tuska będzie inna od pierwszej, że premier podejmie odważne reformy i zamiast kierować się, jak dotąd, wyłącznie „zadowoleniem żyjących tu i teraz" (czyli sondażowymi słupkami), zacznie poważnie pracować dla przyszłości, są zwykłym – jak to nazywał Wańkowicz – „chciejstwem".
Fala unijna
Ogarnięci owym „chciejstwem" komentatorzy odpowiadają na to: dlatego, że już nie musi wygrywać następnych wyborów. Dokonał rzeczy bezprecedensowej, utrzymał się u władzy przez pełną kadencję i wygrał kolejne wybory. Nie jest mu w stanie zagrozić opozycja, nie musi się obawiać zagrożeń we własnej partii, a przecież na pewno chce przejść do historii, chce być tym, który zapisze się jako wielki odnowiciel i modernizator Polski. Kiedy ma na to zapracować jak nie teraz?
Tymczasem bardziej niż do historii chce Donald Tusk przejść do unijnych instytucji. A w tym celu musi wygrać znacząco jeszcze jedne wybory – do Parlamentu Europejskiego za trzy lata. „W 2014 r., jeśli chadecka Europejska Partia Ludowa, do której w Parlamencie Europejskim należy Platforma Obywatelska, dalej będzie miała większość, to możemy walczyć o fotel szefa Komisji Europejskiej" – cytuje anonimowo zaprzyjaźniona z władzą gazeta „bliskiego współpracownika Tuska" i w tym akurat przypadku nie ma powodu wątpić w jej rzetelność. A podobne myśli nie mogłyby się pojawić w otoczeniu premiera, gdyby nie pochodziły od niego samego.