Większość roślinnych medykamentów wszyscy doskonale znamy, rosną niemal pod naszymi nosami. Niejednego z nas babcie kurowały w dzieciństwie syropem z zasypanych cukrem szyszek, czarnym bzem czy lipową herbatą. Na skręcone kostki przykładało się liść babki, a krew na otartych kolanach tamowało kwiatkami krwawnika.
U mnie wszystko zaczęło się prozaicznie. Chciałam kupić dla dziecka ziołową herbatę, bo soki i granulki są upiornie słodkie i sztucznie barwione. W sklepie stanęłam przed korytarzem półek wypełnionych pudełkami. Malinowych znalazłam z dziesięć. Obejrzałam wszystkie, czytając dokładnie skład. Malin w każdej herbatce było jakieś 5 proc., do tego sztuczne aromaty i wypełniacze z innych roślin. Postanowiłam sobie wtedy solennie, że zacznę sama robić soki i napoje dla dziecka.
Zbiory zaczynam mniej więcej w czasie majówki, bo ziołowy sezon startuje dokładnie wtedy, kiedy grillowy. Ma nad obżarstwem jedną zasadniczą przewagę – rośliny, które zbierzemy, na pewno nam nie zaszkodzą tak jak tłusta kiełbasa. A więc zamiast siedzieć w miejscu, paść sobie brzuch i trenować mięsień piwny – idźmy w las. Zrobimy coś naprawdę przyjemnego i pożytecznego.
Jak walczyć z przeziębieniem
Wśród drzew, przy polnych drogach i na łące znajdziemy masę sojuszników w walce z chorobami, nawet wirusowymi i bakteryjnymi. Kompletowanie apteczki na jesień zacznijmy od podskubywania młodych sosen. Z dzieciństwa pamiętam zrywanie zielonych jeszcze szyszek, które pocięte w plastry babcia zasypywała cukrem i stawiała na słonecznym parapecie. Nie było lepszego lekarstwa na kaszle i chrypki. Zdrowych drzew nie trzeba było wtedy szukać daleko. Mieszkaliśmy w świdermajerze otoczonym sosnowym lasem, nieopodal sanatorium dla dzieci chorujących na płuca. Dziś w tym miejscu stoją betonowe domki, na zbiory jeżdżę więc nad starorzecze Bugu. To zaledwie 50 km od Warszawy, ale wystarczy, by lasy i łąki były dzikie, a powietrze nie śmierdziało spalinami. Z górki, którą biegnie droga, majaczy na horyzoncie Pałac Kultury otoczony koroną nowych wieżowców.