205 lat temu, 7 lipca 1807 roku, cesarz Napoleon Bonaparte i car Rosji Aleksander I podpisali pokój w Tylży.

Tekst archiwalny z dodatku Władcy Polski

Polacy przydawali się do nacisku – Rosjanie (a pośrednio i Austriacy) musieli pamiętać, że mają u siebie skłonną do buntu polską szlachtę. Wiemy, że cesarz kusił też wcześniej Prusaków zwrotem Warszawy w zamian za oddzielny pokój. Czy ofiarował też zabór pruski carowi? Jeśli tak, to raczej w ramach dyplomatycznej prowokacji. Pamiętajmy, że mimo plotek na petersburskim dworze i starań bliskiego dawniej carowi księcia Adama Czartoryskiego stosunek Aleksandra I do państwa polskiego był niezmiennie niechętny. Zaś Napoleon dostrzegał korzyści z utworzenia bastionu obserwacyjnego nad Bugiem, Wisłą oraz Niemnem i do niego należała inicjatywa. Długo dyskutowano nad obszarem i nazwą państewka. Śmieszna, wedle ówczesnych listów cara nazwa – Księstwo Warszawskie, to także wynik kompromisu. Rosja zgadzała się na jego powstanie pod warunkiem wykreślenia słowa Polska.

Tylżycki twór zawiódł polskie nadzieje. Szlachta współdziałała od końca 1806 roku z Francuzami, a utworzona w styczniu 1807 r. Komisja Rządząca tworzyła polskie wojsko i administrację, licząc na odbudowę Rzeczypospolitej. Tymczasem powstać miało „jedynie” owo Księstwo, bez nazwy Polska i z królem saskim jako władcą. Do tego Rosja otrzymała w rekompensacie (za co? – pytano) pruski dotąd Białystok z okręgiem. Postrzegano to źle, podobnie jak pozostawienie w Prusach katolickiej Warmii oraz ważnej ekonomicznie dolnej Wisły.

„Przykrego doznaliśmy wrażenia przy podpisaniu pokoju w Tylży” – pisał w liście oficer gwardii Napoleona hr. Tomasz Łubieński, choć politykę francuską popierał. Dla mniej chętnego francuskim porządkom Kajetana Koźmiana „zawód gorących pragnień i obszernych i niecierpliwych nadziei, przez utworzenie traktatem tylżyckim Księstwa Warszawskiego w miejsce spodziewanej Polski, zdziwił, zasmucił i oburzył kołysane ufnością w słowa Napoleona Polaków umysły”. Oburzenie wyrażali nawet wojskowi. Niektórzy, jak rodzina Ostrowskich, określali traktat wręcz jako „czwarty niejako podział nieszczęśliwej Polski, pokrzywdzonej z ręki samego dobroczyńcy i wskrzesiciela jej ułamku”. Trzeba było jednak polubić ten ułamek, skoro innego nikt nie proponował.