Czesław Kowalczyk dostał wyrok za zabójstwo. Dopiero po 12 latach okazało się, że był niewinny. To kolejny ludzki dramat, który pokazuje, że bez wprowadzenia instrumentów pozwalających oczyścić prokuraturę z kiepskich śledczych nie da się naprawić w Polsce systemu przestrzegania i egzekwowania prawa. Sprawie przyjrzeli się dziennikarze „Rz" i programu „Państwo w państwie" telewizji Polsat.
Musieliby go puścić
Kowalczyk, przedstawiciel handlowy z Trójmiasta, do aresztu śledczego trafił w styczniu 1999 r. Kolejne 12 lat spędził w aresztach śledczych w Sztumie, na warszawskim Mokotowie, w Gdańsku. Rozpadła się jego rodzina, podupadł na zdrowiu. Wolnością cieszy się dopiero od ubiegłego lata.
– Sąd kazał mnie wypuścić. Równie dobrze mógł tego nie robić. Bo mojego życia już nie ma – mówi.
Jego dramat rozpoczął się tak naprawdę w grudniu 1998 r. Wtedy w gdańskiej Oruni od strzału w głowę zginął Adam Kwaśny, nauczyciel jazdy konnej. Prokuratura szybko ustaliła, że prawdopodobnym motywem zabójstwa była zazdrość. Zatrzymała zleceniodawcę mordu Mariusza N. (byłego kochanka Iwony C., partnerki Kwaśnego), oskarżonego o współudział w zabójstwie Adama S. oraz Czesława Kowalczyka.
Prokurator Ryszard Paszkiewicz oskarżył go o wykonanie wyroku śmierci na Kwaśnym. Śledczego nie zainteresował fakt, że Kowalczyk miał alibi. Przebywał w innym miejscu Trójmiasta w towarzystwie swojego kierowcy Marcina Willamowicza.