Głowa państwa najwyraźniej nie pali się do tego, by grać pierwsze skrzypce w kryzysie, jaki nastał po ujawnieniu nagrań restauracyjnych pogawędek na szczytach władzy. Rozpięty między konstytucyjną niemożnością, lojalnością wobec Donalda Tuska i jego gabinetu a nawoływaniami opozycji do tego by „wszedł do gry", „zareagował", a nawet „wezwał rząd do dymisji" Bronisław Komorowski prezentuje nieczęstą u niego małomówność i raczej znika z pola widzenia, niż dynamizuje polityczną rzeczywistość.
Milczy i czeka
Prezydencką powściągliwość widać zarówno w ocenach tego, co zarejestrowano na nagraniach, jak i w sugestiach dotyczących tego, jak powinni na to zareagować sami nagrani i ich przełożeni. Bronisław Komorowski poza wyrażonymi dwu- czy trzykrotnie nawoływaniami do spokoju i „niegaszenia pożaru za pomocą dolewania doń benzyny", a także jednoznaczną, acz niewyrażoną nadto dobitnie krytyką „pokoleniowej zmiany na gorsze", która sprawia, że treść rozmów jest „źródłem bólu i przykrości", głównie milczy i czeka. Zbierając zresztą za tę ostrożność i powściągliwość mnóstwo krytyk ze strony Prawa i Sprawiedliwości twierdzącego, że prezydent zachowuje się jak „buddyjskie małpki, które nic nie widzą, nic nie słyszą, nic nie mówią".
Patrząc na sytuację wyłącznie z punktu widzenia konstytucyjnych uprawnień, prezydent jest dziś równie bezradny jak skłócona i niemająca sejmowej większości opozycja. Zgodnie z prawem głowa państwa nie tylko nie może odwołać żadnego z ministrów – o ile nie poprosi o to premier – ale też nominowanego przez siebie prezesa NBP. Dla wszystkich – na czele z prezydentem – jasne jest jednak, że o ile najbardziej nawet gromkie słowa opozycji nie mają mocy sprawczej, o tyle gdyby Bronisław Komorowski zdecydował się na wyrażanie jednoznacznych oczekiwań dotyczących sposobu poradzenia sobie z aferą, ewentualnych dymisji czy przetasowań politycznych (choćby wcześniejszych wyborów) jego głos odegrałby istotną rolę. Prezydent nie naciskając publicznie na rząd, nie wikła się i nie „przykleja" do afery, ale naraża się zarazem na posądzenie, że oszczędza swych sojuszników i dawnych partyjnych przyjaciół w imię politycznych interesów i lęku przed zapaścią całego obozu PO.
Z nieoficjalnych informacji napływających z Pałacu Prezydenckiego wynika, że w pierwszych godzinach i dniach po wybuchu afery Bronisław Komorowski odbywał nerwowe konsultacje ze współpracownikami i ekspertami, których wypytywał o reakcję światowych rynków na ewentualną dymisję prezesa NBP. Spodziewając się, że Marek Belka może oddać się do jego dyspozycji czy zmierzyć się z realną groźbą postawienia przed Trybunałem Stanu, prezydent starał się ocenić, na ile takie scenariusze zachwiałyby polską giełdą i złotówką. W trakcie rozmowy w cztery oczy Komorowski–Belka, ten drugi – jak się wydaje – dał do zrozumienia, że jeśli prezydent tego oczekuje, to on odejdzie ze stanowiska, ale głowa państwa raczej tonowała te emocje.
Sam Belka nie pamiętał wówczas podobno wszystkich szczegółów swego spotkania z Sienkiewiczem (od którego minął już ponad rok) i bał się, czy nie powiedział jeszcze więcej i jeszcze mocniej, niż początkowo opisywało „Wprost". Prezydent przekonywał go, że należy poczekać do upublicznienia całości nagrania i dopiero na jego podstawie decydować o tym, czy prezes NBP nie naruszył autorytetu swego urzędu tak bardzo, że jego dalsza misja jest skazywaniem banku centralnego na kompromitację. Ostatecznie zwyciężyło poczucie, że odejście szefa NBP wyrządziłoby więcej szkód niż pożytku i temat „dymisja Belki" zamknięto.