Nie ma granic fala oburzenia w Izraelu po rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ wzywającej do natychmiastowego wstrzymania osadnictwa na ziemiach okupowanych. Rezolucja z inicjatywy Nowej Zelandii, Senegalu i Wenezueli została przyjęta 14 głosami. Stany Zjednoczone nie skorzystały jak zwykle w takich wypadkach z prawa weta w obronie swego najważniejszego sojusznika na Bliskim Wschodzie. Rezolucja stała się więc faktem, co rozsierdziło premiera Beniamina Netanjahu do tego stopnia, że wezwał w bożonarodzeniową niedzielę ambasadora USA w Izraelu, aby wyrazić swe najwyższe niezadowolenie. Rozmowa odbyła się w izraelskim MSZ, które wezwało na dywanik ambasadorów wszystkich krajów reprezentowanych w Radzie Bezpieczeństwa. – Jak by to wyglądało, gdybyśmy wezwali do MSZ izraelskiego ambasadora w Jom Kippur? – poskarżył się dziennikowi „Haaretz" jeden z dyplomatów.
Dwa dni wcześniej, w piątek, kiedy przyjęto rezolucję, w Betlejem miała miejsce burzliwa demonstracja Palestyńczyków pod hasłem „Okupacja i terroryzm, dwie strony tego samego medalu".
Rezolucja RB ONZ nie ma dla Izraela w gruncie rzeczy żadnego praktycznego znaczenia i nie zmieni polityki prawicowego rządu premiera Netanjahu. Jest jednak dotkliwą porażką dyplomatyczną. Zaledwie kilka dni wcześniej dzięki interwencji sztabu Donalda Trumpa udało się premierowi Netanjahu doprowadzić do wycofania przez Egipt projektu rezolucji w sprawie osadnictwa w RB ONZ. Wtedy inicjatywę przejęły Nowa Zelandia i Senegal.
Wstrzymanie się od głosu przez USA jest z kolei bezprecedensową reprymendą ustępującej administracji USA udzieloną Izraelowi za storpedowanie ubiegłorocznej inicjatywy Waszyngtonu wznowienia negocjacji palestyńsko-izraelskich w sprawie tzw. two state solution, czyli utworzenia państwa palestyńskiego obok żydowskiego. Były prezydent USA Jimmy Carter namawiał nawet niedawno na łamach „New York Timesa" Baracka Obamę, aby jeszcze przed inauguracją Trumpa doprowadził do uznania przez USA państwa palestyńskiego. Doprowadziłoby to do kryzysu w relacjach z Izraelem, ale w końcu stworzyłoby podwaliny pod trwały pokój w najdłuższym konflikcie na Bliskim Wschodzie, będącym de facto przyczyną wielu innych.
Carter zakładał, że z szansy tej skorzystałby Donald Trump, który miałby okazję wycofać się z obietnic wyborczych składanych w trosce o głosy amerykańskich Żydów. Głosił, że cała Jerozolima powinna zostać uznana przez społeczność międzynarodową za stolicę państwa żydowskiego, i obiecał przeniesienie tam ambasady USA z Tel Awiwu. Gotowość do udziału w realizacji takiego planu wyraził już David Friedman, desygnowany przez Trumpa na przyszłego ambasadora USA w Izraelu.