Mirosław Kochalski, urzędnik państwowy, który w 2006 roku został szefem spółki CIECH należącej w blisko 40 procentach do Skarbu Państwa zarobił w ciągu dwóch lat 6 milionów złotych. "Na tę wysoka kwotę składają się pensje prezesa zarządu, premie, nagrody wypłacane z zysku firmy oraz wynagrodzenia za pracę w radach nadzorczych spółek zależnych Ciechu" – pisze "Dziennik".
"Tuż po objęciu funkcji w 2006 r. zarobił blisko pół miliona. Rok później jego uposażenie było znacznie wyższe i wyniosło już ponad 2,1 mln. Według danych, do których dotarł "Dziennik", ponad 2,6 mln zł Kochalski zarobił w 2008 r. Choć ze stanowiska prezesa firmy odszedł w sierpniu ubiegłego roku, to jeszcze w tym roku kasa Ciechu zarezerwowała dla niego ponad milion zł na odprawy i odszkodowania w ramach klauzuli o zakazie konkurencji" - czytamy.
Dziennik pisze, że Mirosław Kochalski zrobił najbardziej błyskotliwą karierę w IV RP. W ciągu zaledwie trzech lat awansował ze średniego rangą urzędnika stołecznego samorządu na prezesa Ciechu - jednej z największych spółek kontrolowanych przez państwo.
W Polsce pensje menadżerów pracujących dla spółek, w których udziały ma Skarb Państwa są kompletnie postawione na głowie. Z jednej strony – są takie firmy jak Ciech, czy Orlen, gdzie prezesi zarabiają ogromne pieniądze i otrzymują niebotyczne odprawy. Prezesi zmieniają się często, wiec odprawy wypłacane są w rytmie wyborów politycznych albo częściej. I to jest absurd. Z drugiej strony funkcjonuje ustawa kominowa, dzięki której do firm, w których mają większy udział Skarbu Państwa, nie można znaleźć dobrych menedżerów bo zarabiają grosze w porównaniu z pieniędzmi, które zarabiają za taką samą pracę w prywatnych firmach.
To, że – nawet bardzo zdolny – urzędnik, dzięki nominacji państwowej może w ciągu dwóch lat zarobić sześć milionów jest absurdem. Takim samym jak to, że prezes spółki państwowej w tym samym czasie zarabia miesięcznie 12 tys zł, bo jego akurat blokuje ustawa kominowa.