„Spekulanci wzięli na cel złotego”„Złoty spada i ciągnie w dół ceny akcji” – łagodnie straszą tytuły z „Dziennika”. „Obrywa złoty, osuwa się giełda” – głosi na pierwszej stronie „Gazeta Wyborcza”, by na gospodarczych stronach dobić czytelników w sposób nie pozostawiający najmniejszych wątpliwości, co do dalszego scenariusza: „Złoty i giełda toną”. A „Polska” właściwie już przyklepała: „Upadek złotego”. „Rzeczpospolita” z kolei widzi, że „Kapitał ucieka z Polski”, co jedynie jest innym spojrzeniem na to samo. Jest źle, a prasa to podkreśla w sposób mniej lub bardziej „rynkowy”. Jak uczą mistrzowie sztuki, gdzieś w tle zawsze powinny być przynajmniej krew, pot i łzy.
Oczywiście po dniu, w którym WIG20 jest najbardziej spadającym giełdowym indeksem na świecie, a złoty – najbardziej przecenianą walutą, która np. w stosunku do szwajcarskiego franka pobiła wczoraj historyczny rekord słabości (według „Polski” – 3,09 zł, według „Gazety” 3,10 zł, według „Rzeczpospolitej” – 3,12 zł, a według „Dziennika” 3,13 zł) trudno o optymizm. Tym trudniej, gdy na to, co się dzieje spojrzymy ze świadomością, że jakieś wielkie instytucje finansowe, same pogrążone w gigantycznych kłopotach zabawiają się złotym i kilkoma innymi walutami z regionu, by nieco na tej grze zarobić. Gdy te cyfry, świadectwa nagłego osłabienia naszej waluty, której siła jeszcze pół roku temu dawała nam poczucie nieograniczonych możliwości, przełożymy na dzisiejszą złotową wartość naszych kredytów we frankach szwajcarskich. Gdy okaże się, że swoje pięć minut na łamach gazet przeżywają dealerzy walutowi z których słów wynika, że zamiast prognoz tymczasowo możemy „bezpiecznie” mówić jedynie o spekulacjach. A na domiar złego drożeją importowane cytrusy, kosmetyki, a także paliwa.
Ba, światowe załamanie w jakimś sensie dotknęło nawet bezdomnych. „Za tani ten złom” – pisze „Gazeta Stołeczna” dodając, że bankrutują punkty skupu złomu i makulatury. „Za kilogram aluminium, np. z puszek po piwie, można było dostać nawet 4 zł, teraz – 1,7 zł”, bo dotychczasowi odbiorcy surowców wtórnych, m.in. huty, stracili nimi zainteresowanie. „Przyszedł kryzys” - zadziwiająco spokojnie konstatuje „Fakt”.
Na szczęście są jeszcze na świecie optymiści. „Mogę mówić o happy endzie” – ten cytat z premiera Donalda Tuska, komentującego zgrabne ucięcie 20 mld zł z tegorocznego budżetu przewija się przez wszystkie media. Akcja zaciskania pasa się powiodła – twierdzi rząd, choć komentujący ekonomiści nie są co do tego w pełni przekonani, zwłaszcza że połowa z tej kwoty to zmiana finansowania inwestycji infrastrukturalnych. Tak czy inaczej w jakimś koszyczku muszą się znaleźć na nie pieniądze, więc oszczędności w tym przypadku są zabiegiem bardziej księgowym, choć widocznym w samym budżecie. „Rzeczpospolita” uspokaja z kolei, że „Inwestycje rosną mimo kryzysu”, a wielkie budowy wsparte pieniędzmi z Unii mogą w Polsce złagodzić skutki światowego zamieszania. Może też być bezpieczniej na naszych drogach, bowiem „Sprowadzamy mniej używanych samochodów”. Donosi o tym „Polska” podając, że słaby złoty spowodował, że prywatny import starych aut spadł w styczniu o ok. 30 proc. W „Dzienniku” pociesza z kolei prof. Jan Winiecki, który mówi, że „prognozy, które nadal uważam za realistyczne, sugerują wzrost polskiego PKB w granicach 2,2-3,5 proc.”, oczywiście w 2009 r. A „recesji rozumianej jako absolutny spadek PKB w tym roku w Polsce oczekiwać nie należy – nawet w czarnym scenariuszu”. To krzepiące.
Bo tak naprawdę wszystko, a właściwie prawie wszystko zależy od nastawienia. „Mocno osłabł ruch na lotniskach” – pisze „Dziennik’. „Polski boom lotniczy się kończy” – dodaje „Gazeta”. A według „Rzeczpospolitej”, opisującej te same dane Urzędu Lotnictwa Cywilnego, mamy „Optymizm na lotniskach”, choć oczywiście w IV kwartale ubiegłego roku nasza chęć do podróży samolotem gwałtownie zmalała. Nie ukrywam, że w obliczu informacji kryzysowych, od których aż kipi w mediach, chciałbym choć na chwilę wierzyć w słuszność poszukiwania bardziej optymistycznej strony zjawisk. Tylko, na litość boską, bez żadnych spekulacji...