20 lat temu związki zawodowe dowiodły, jak bardzo nie podoba im się ówczesna rzeczywistość. Paradoks historii polega na tym, że po 20 latach wolnej Polski związkom rzeczywistość nie podoba się znowu. „Zrobimy wszystko, żeby protest był pokojowy, ale gwarancji nie możemy dać, nastroje są napięte” – tak o planowanej na 4 czerwca manifestacji w obronie Stoczni Gdańsk mówi cytowany przez „Gazetę Wyborczą” szef „S” regionu gdańskiego Krzysztof Dośla.
„A więc wojna” – mawia mój przyjaciel, kiedy coś idzie nie po jego myśli. „Związki zaczęły wojnę z rządem”, „Masowe protesty zapowiedzieli już stoczniowcy, górnicy i hutnicy” – donosi na pierwszej stronie dziennik „Polska. The Times”, podsumowując cały katalog związkowych roszczeń, który tradycyjnie zaczyna się od żądania podwyżek i przywilejów, po tyłku dostaje też rząd, szefowie firm i kto się jeszcze nawinie. Zwłaszcza, że widać, iż mimo kryzysu wymachiwanie szabelką bywa skuteczne. „Zarząd Polskiej Miedzi znów ustąpił związkom” – donosi „Rzeczpospolita”, informując o kompromisie z domagającymi się podwyżek związkowcami, którzy ostatecznie wyszarpali na premie blisko 100 mln zł. W ślad za nimi idą górnicy, kolejarze, pielęgniarki… I nie słyszałem, by któryś z przywódców central związkowych, zarabiających na uprzywilejowanych etatach – jak podaje „Polska. The Times” ¬- znacznie powyżej średniej krajowej, powiedział dziś publicznie, że w kryzysie lepiej mieć pracę za mniejsze pieniądze, niż jej nie mieć, bo przyznane podwyżki wykończyły pracodawcę. I że trzeba się układać z uwzględnieniem kryzysowej sytuacji, której wielu obrońców pracowników zdaje się dziś konsekwentnie nie dostrzegać.
Inna sprawa, że rząd z podziwu godną konsekwencją lekce sobie waży przeciętnego Polaka, który nie musi rozumieć wyszukanej semantyki ministra finansów opowiadającego o kryzysie. „Opóźniają się prace nad ustawą o dopłatach do kredytów hipotecznych dla osób bezrobotnych” – wytyka „Polska. The Times”. Tymczasem „na dopłaty czeka już ponad 50 tys. Polaków”. Opóźniają się także prace nad innymi elementami pakietu antykryzysowego, a rząd nie potrafi jasno i klarownie wyjaśnić ludziom, co tak naprawdę robi, o co chodzi z deficytem, z euro, z kurczącym się wzrostem gospodarki…
W sytuacji, gdy problem bezrobocia, obniżek płac i kryzysowego załamania jest coraz bardziej widoczny (na szczęście, choć „89 proc. firm odczuwa skutki światowego kryzysu, choć 69 proc. nie widzi poważnych zagrożeń dla bieżącej płynności” - wynika z badań BCC na 2 tys. polskich przedsiębiorstw, cytowanych przez „Dziennik”) fakt, że „Rosną płace menedżerów”, o czym donosi „Rzeczpospolita”, musi działać na pozbawione komunikacji z rządem społeczeństwo jak płachta na byka. „Ponad milion zarobił średnio w 2008 r. prezes dużej giełdowej spółki. To ponad 20 proc. więcej niż w 2007 r. Statystyczny Polak na taką pensję musiałby pracować ok. 30 lat” – pisze na zielonych stronach „Rz”, „uspokajając” od razu, że w tym roku tak dobrze już się menedżerom wiodło nie będzie. Choć może właśnie powinno, bo przeprowadzenie firmy przez kryzys i utrzymanie miejsc pracy to jednak znacznie trudniejsza sztuka, niż umiejętne wykorzystanie koniunktury (choć to także nie wszystkim się udaje). O tym także trzeba mówić.
Dlatego, choć oczywiście sposób Wałęsy jest zbyt radykalny, pora w jakiś sposób potrząsnąć, i to wszystkimi – związkowcami, rządem, trochę też i skołowanym nieco i odurzonym przez sprzeczne komunikaty społeczeństwem. Choć brzmi to nieco pompatycznie, kryzys może niszczyć, może też budować. Przed obchodami 4 czerwca osobiście wolałbym tę drugą opcję. Żeby tylko wszyscy „chcieli chcieć…”