W tym roku, poniekąd dzięki Władimirowi Putinowi (oto chichot historii!), jego służbom historycznym i specjalnym, jego mediom i jego listowi do „Gazety Wyborczej” Polacy się zjednoczyli. Nie myślą już w kategoriach życzeniowych, ale realistycznie - czego dowodem większość medialnych komentarzy.
Zacznijmy od jednego z najbardziej poruszających, który - ku mojemu zaskoczeniu - pojawił się w „Polsce - The Times”. Szef tej gazety Paweł Fąfara, zazwyczaj unikający akcentów patriotyczno-emocjonalnych, a w każdym razie wyrażający tego typu uczucia w stonowany sposób, uznał, że tym razem czytelnicy oczekują od niego czegoś więcej. I czytamy w jego tekście na pierwszej stronie „Polski”, że wciąż trwa wojna o Polską pamięć, że nie brakuje osób, których myślenie idzie torem wyznaczonym przez Hitlera i Stalina. A także, że tegoroczne uroczystości, to jedna już z ostatnich okazji, by Europa i świat usłyszały, co naprawdę wydarzyło się w roku 1939.
Zaskoczył mnie trochę także Adam Michnik. Także pozytywnie. W swoim edytorialu w „Gazecie Wyborczej” Michnik (zgodnie z gazetowym obyczajem, którym jest nie obserwacja wydarzeń politycznych, ale uczestnictwo w nich), zwraca się w swoim tekście bezpośrednio do Putina: „Niezupełnie tak, panie premierze...". Wytyka rosyjskiemu przywódcy wszystkie przekłamania jego listu, podkreśla historyczne zaszłości, odrzuca jego zarzuty wobec Polski. Jeśli pisze o swojej wierze na lepszą przyszłość, to tylko w ostatnich zdaniach, krótko i - szczerze mówiąc - widać, że nie za bardzo wierzy w spełnienie swoich nadziei. Zabawne w tym kontekście były wczorajsze i jeszcze dzisiejsze poranne wypowiedzi kilku dziennikarzy "GW” w elektronicznych mediach, wyraźnie odbiegające od tonu Michnika. Otóż jego dziennikarze chyba po publikacji listu Putina w swojej gazecie uznali, że muszą się premierem Rosji zachwycać i go chwalić. A w najlepszym razie stwierdzać, że taka jest Rosji i nie ma powodu, aby się obrażać na jej propagandowe ataki - trzeba z nią rozmawiać. Zgodnie z zasadą, że kiedy plują ci w twarz to udawaj, że pada deszcz. Całe szczęście, że ich redaktor naczelny tym razem okazał się o niebo mądrzejszy.
Jeśli dziś, wśród głosów podobnych, gdzieś czuję dysonans, to w „Trybunie”. Nie dlatego, że jest tam coś, co byłoby hiperskandaliczne i oburzające, ale z tekstu na pierwszej stronie i komentarza redaktora naczelnego przebija w gazecie lewicy skrajna naiwność - chyba bardziej wystudiowana niż autentyczna. Otóż w artykule informacyjnym czytamy o kolejnej drzazdze w kruchych stosunkach polsko-rosyjskich - nie dowiadujemy się natomiast, że ma być ona wbita przez służby kremlowskie. Czytamy, że w Rosji pisze się, iż rosyjski premier był gotów odwołać przyjazd, jeśli strona polska zbyt uporczywie domagałaby się uznania winy ZSRR za rozpętanie wojny. Ciekawe, kiedy - zdaniem „Trybuny” – jest wystarczająco uporczywie, a kiedy zbyt uporczywie? Pewnie w sam raz było w czasach PRL. Skądinąd to niesłychane, że w 20 lat po upadku komunizmu w dzienniku polskiej lewicy widać tyle chęci rozgrzeszania Sowietów i tyle gorącej sympatii dla Rosji.
Szef „Trybuny” Wiesław Dębski w swoim komentarzu wzywa, aby to nie politycy, lecz naukowcy zajęli się rozmową o rozbieżnościach historycznych. Sęk w tym, że historia jest argumentem politycznym - od zawsze, i zawsze takim pozostanie. Tak jak Barack Obama piętnuje dawne zaangażowanie USA w Ameryce Łacińskiej, politycy izraelscy za element polityki zagranicznej uważają przywoływanie Holokaustu, a Putin wysławia bohaterstwo sowieckich żołnierzy w II wojnie światowej – tak Polska, która ma wyjątkowo wiele szans w tej akurat dziedzinie – powinna uparcie powtarzać, że to my padliśmy jako pierwsi ofiarą Niemiec i Rosji, że to my walczyliśmy do ostatniego dnia i że dla nas ta wojna skończyła się dopiero po roku 1989.