Dokąd tak uciekasz?

W III RP straciłem pracę, „S” się ode mnie odwróciła, a kumple ze mnie kpili – żali się jeden z bohaterów słynnego zdjęcia z 1982 roku

Publikacja: 30.08.2012 23:55

Zdjęcie zrobione 31 sierpnia 1982 r. w lubińskim parku stało się ikoną nie tylko popełnionej wówczas zbrodni, ale w ogóle stanu wojennego w Polsce. Co dziś robią ludzie będący bohaterami fotografii?

Nikt nie policzył, ile razy i w ilu zachodnich gazetach i magazynach to zdjęcie opublikowano. Autor Krzysztof Raczkowiak, wówczas 30-letni fotoreporter lokalnego tygodnika, udokumentował tragedię, jaka rozegrała się 30 lat temu w Lubinie. Milicjanci otworzyli ogień do demonstrujących w centrum miasta zwolenników zdelegalizowanej „Solidarności", którzy chcieli uczcić drugą rocznicę Porozumień Sierpniowych. A potem polowali na nich, strzelając przez otwarte drzwi krążących po mieście milicyjnych nysek. „Safari", „strzelanie do kaczek" – mówili o tym po latach świadkowie w procesie sprawców zbrodni.

Jak ustalił sąd, w sumie oddano ponad tysiąc strzałów z użyciem ostrej amunicji. Zginęły trzy osoby, kilkanaście zostało poważnie rannych.

Trochę powalczyć z komunistami

Fotografia, która przedostała się na Zachód, o stanie wojennym do dziś mówi więcej niż tysiące opisów tamtych dni.

Czego na niej nie widać? Kul, które rozcinały powietrze nad głowami uciekających i ryły trawniki w parku. I tej, która trafiła w głowę Michała Adamowicza, 28-letniego wówczas górnika, którzy szedł na lubiński rynek, by układać krzyż z kwiatów. To jego czwórka mężczyzn niesie przez park.

Wcześniej, w okolicy pl. Wolności milicjanci (wśród nich zomowcy) strzałami z karabinów rozpraszali ludzi zgromadzonych na ulicach. Spod piwiarni Gwarek odwieziono żukiem zastrzelonych tam dwóch demonstrantów: Andrzeja Trajkowskiego (według akt tzw. procesu lubińskiego, który trwał od 1993 do 2007 r., miał rozległe uszkodzenia mózgowia) i Mieczysława Poźniaka (rany pętli jelita czczego, sieci, tętnicy, żyły biodrowej i IV kręgu lędźwiowego).

Adamowicz, górnik z kopalni Lubin, po pracy poszedł dołożyć kwiaty do układanego tam krzyża i – jak powiedział rano żonie – „powalczyć trochę z komunistami". Zmarł w szpitalu po sześciu dniach. Osierocił siedmioletnią Agnieszkę i półtorarocznego Łukasza ( obecnie pracuje w kopalni Lubin).

37-letnia dziś Agnieszka mieszka pod Wrocławiem, ma trójkę dzieci i uczy języka polskiego. Nie chce rozmawiać o wydarzeniach sprzed 30 lat.

Edward Wóltański, współorganizator wiecu, działacz „Solidarności Walczącej" odpowiadający za pomoc charytatywną, pierwszy dotarł do Adamowiczowej i Stanisławy Trajkowskiej, żony drugiego z zabitych. – Ja puściłem w świat nazwiska ofiar masakry – mówi.

Wandzie Adamowicz pomagał aż do jej śmierci pod koniec ubiegłego roku, przez wszystkie lata, gdy pracowała jako bileterka w Domu Kultury, gdy wraz z siostrą sprzedawały pierogi po lubińskich firmach, gdy za chlebem wyjechała do Niemiec. Jej córkę Agnieszkę zatrudnił w księgarni.

Świsnęła tuż obok

Biegnący na zdjęciu ze swetrem postrzelonego mężczyzna to Jerzy Stężowski. To on zatrzymał białego dużego fiata, którym 31 sierpnia ok. 17.30 odwieziono Adamowicza. Sweter podłożył mu w samochodzie pod głowę, by krew nie zabrudziła białego kożuszka z misia na tapicerce.

– Miał rozerwane pół twarzy w okolicach ucha – tak opisuje „rozdarcie prawej pólkuli mózgu, obrzęk mózgu, otarte złamanie kości potylicznej i ciemieniowej prawej, skutkujących śmiercią", jak to zdiagnozował medyk sądowy.

Na tę demonstrację Stężowski poszedł z ciekawości. 26-letni wówczas górnik kopalni Rudna, żonaty, jedno dziecko, nie był w „S", nie chciał się angażować w politykę. Strach dopadł go, gdy przed otaczające tłum oddziały milicji wyszedł jeden człowiek i zaczął strzelać, a z ratusza posypał się tynk. Bał się też, gdy pędząc przez park, widział, jak kule sieką trawnik.

Stężowski pamięta, że Adamowicz stał w grupie jakieś dwa metry za nim, na mostku. – Kula świsnęła tuż obok mnie, usłyszałem, jak ktoś pada na barierki.

– Mężczyźni przenieśli go kilka metrów i padli z nim w trawę, by nie zobaczyli ich milicjanci w przejeżdżającej nysce – relacjonuje Raczkowiak. – Potem podnieśli go i pobiegli na ulicę.

Stężowski nie znał ani ofiary, ani nikogo z tych, którzy niosą na fotografii zastrzelonego. O tym, jak nazywa się ten, którego ratowali, dowiedział się wkrótce, gdy fotografia zaczęła krążyć po Lubinie. Stężowski wypierał się, że jeden z mężczyzn na zdjęciu to on: – Bałem się represji, rewizji.

Z Wandą Adamowicz spotkał się tylko raz, w latach 90. ubiegłego wieku, gdy wypowiadali się w filmie Grzegorza Brauna o tragedii w Lubinie.

Stężowski nie ma kontaktu z Mateuszem Borkowskim, biegnącym z przodu blondynem z torbą. Tuż po upadku komunizmu nazwisko tego górnika dołowego z Rudnej ustaliła prokuratura, szukając świadków do procesu lubińskiego. Kilka lat temu dotarł do niego „Przekrój". Dziś danych kontaktowych bohatera z fotografii nie ma ani w lubińskiej „S", ani w ośrodku Wzgórze Zamkowe, wydawcy zbioru dokumentów „Zbrodnia lubińska".

Nazwisk pozostałych trzech biegnących mężczyzn ze zdjęcia nie udało się ustalić policji i prokuraturze. Stężowski widywał ich w latach 80. w Lubinie, na osiedlu Ustronie, ale nie próbował się z nimi skontaktować.

Na początku lat 90. Stężowski zgłosił się do działaczy związkowych organizujących uroczystości w rocznicę tragedii. Choć wówczas tak naprawdę wstydził się tego zdjęcia, na które można było się natknąć niemal wszędzie, zwłaszcza przed kolejnymi rocznicami. – Znajomi głównie głupio żartowali: „Jurek, dokąd tak przed nimi uciekasz?".

Dziś ma 56 lat i jest bezrobotny, utrzymuje się z renty rodzinnej i zasiłków z pomocy społecznej. Nie ma satysfakcji z tego, że w jakiś sposób trafił do historii. – Nic mi to nie dało, bo nie zapisałem się do „S" na kopalni – Stężowski narzeka, że omijały go awanse i premie, a w 2005 r. stracił pracę. – „S" odwróciła się ode mnie, gdy poprosiłem o pomoc – żali się.

Esbecy mają zdjęcie

Krzysztof Raczkowiak przypuszcza, że jego fotografie ukazały się najpierw w szwajcarskich gazetach, bo to we Wrocławiu już 4 września 1982 r. przekazał jeden z dwóch kompletów odbitek tamtejszemu dziennikarzowi. Te podpisane jego nazwiskiem zostały opublikowane dopiero w 1989 r. – Na pewno pokazywało je Studio Solidarność przed wyborami 4 czerwca – wspomina.

Na słynnej fotografii się nie dorobił. – Jeśli by zsumować wszystkie honoraria, w tym za wystawy, może zebrałoby się jakieś 15 tys. zł – mówi.

Pierwsze pieniądze przesłał mu jeszcze w 1982 r. Dariusz Fikus (późniejszy naczelny „Rz"), jako opłatę „za zdjęcia z wesela". Do Fikusa, szefa oddziału zdelegalizowanego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, trafił drugi z kompletów odbitek, który Raczkowiak przekazał 4 września.

Trzeci komplet trafił do podziemnej „S", która zarzuciła Lubin odbitkami, a czwarty fotograf ukrył razem z negatywami w podlubińskiej wsi. Wywiózł je dwa lata później do Berlina do redakcji „Poglądu". Okazało się, że popełnił błąd. Negatywy zaginęły, a udowadnianie, że to on jest autorem, trwało latami.

Raczkowiak cieszy się, że nigdy więcej nie miał okazji zrobić podobnej fotografii. Zresztą karierę fotoreportera skończył wkrótce po zajściach w Lubinie.

– Po tym, co sfotografowałem, nie mogłem w tym zakłamaniu dalej brać udziału – tłumaczy. Po odejściu z zawodu najpierw pracował jako ślusarz, potem instruktor fotografii w Domu Kultury, prowadził zakład fotograficzny. Po 1989 r. zaangażował się w tworzenie lokalnego „Tygodnika Obywatelskiego". Od końca lat 90. wraz z żoną prowadzi biuro podróży.

Kto pierwszy oprócz Raczkowiaka zobaczył tę fotografię? Wóltański twierdzi, że on. – 6 września, gdy przesłuchiwano mnie przed internowaniem, wicekomendant milicji w Lubinie Jan M. rzucił na stół plik fotografii z demonstracji, gdzie miałem być i ja – mówi. – Wśród nich było to zdjęcie z parku.

Raczkowiak jest zszokowany informacją, że SB mała zdjęcia już 6 września. – One musiały wyciec gdzieś z podziemia, z punktów powielania – przypuszcza. – U mnie wiele razy robiono rewizje. Ale nie znaleziono nic i widać było, że szukają na oślep.

Kto naciskał spust

Feralnego dnia rozproszyć tłum rozkazał wspomniany Jan M. To także on ściągał z Legnicy posiłki ZOMO, a potem, jak zeznał na procesie jeden z byłych zomowców, „gdy w mieście rozpętało się piekło, zostawił nas z tym wszystkim i uciekł".

M. to ostatni z trzech osądzonych w procesie lubińskim. Komendant i szef plutonu ZOMO już odbyli karę. Jan M. usłyszał wyrok w 2007 r., w przeddzień 25. rocznicy zbrodni. Skazano go na siedem lat więzienia, na mocy amnestii wyrok skrócono o połowę. Ale M. do dziś nie trafił za kraty. Jest po dwóch zawałach, operacji kręgosłupa, a sąd pięciokrotnie odroczył wykonanie kary. Ostatnio – 31 maja 2012 r.

Gdy „Rz" próbowała z nim porozmawiać, po prostu schował się przed dziennikarzem w swoim domu w podlubińskim Osieku.

Janowi M. poważne choroby nie przeszkadzały rzucić się w wir działalności społecznej. Został wybrany na przewodniczącego rady sołeckiej. Pomagał organizować dożynki, załatwiał budowę chodników we wsi. – Dzięki jego zaangażowaniu właśnie zagospodarowaliśmy kawałek placu na publiczny ogród – cieszył się w 2008 r. sołtys Osieka Władysław Kraszewski. – To M. zorganizował czyn społeczny.

Były oficer milicji wciąż figuruje w rejestrach sądowych jako właściciel hurtowni alkoholi. Ale pod wymienionymi tam adresami mieszczą się inne firmy.

– Jego hurtownia prosperowała, gdy M. miał już prawomocny wyrok – mówi Raczkowiak. – Często widywałem go, jak odwiedzał bank obok mojego biura.

Pod koniec ubiegłego roku M. zamiast stawić się do więzienia, przesłał zaświadczenie, że przebywa w szpitalu. Dwa dni później lokalna telewizja z Lubina sfilmowała go w domu.

Co teraz porabia? – Mieszka w Osieku, ale nie widuję się z nim – ucina sołtys.

Wyrok na Jana M. przedawni się na początku 2023 r.

Zdjęcie zrobione 31 sierpnia 1982 r. w lubińskim parku stało się ikoną nie tylko popełnionej wówczas zbrodni, ale w ogóle stanu wojennego w Polsce. Co dziś robią ludzie będący bohaterami fotografii?

Nikt nie policzył, ile razy i w ilu zachodnich gazetach i magazynach to zdjęcie opublikowano. Autor Krzysztof Raczkowiak, wówczas 30-letni fotoreporter lokalnego tygodnika, udokumentował tragedię, jaka rozegrała się 30 lat temu w Lubinie. Milicjanci otworzyli ogień do demonstrujących w centrum miasta zwolenników zdelegalizowanej „Solidarności", którzy chcieli uczcić drugą rocznicę Porozumień Sierpniowych. A potem polowali na nich, strzelając przez otwarte drzwi krążących po mieście milicyjnych nysek. „Safari", „strzelanie do kaczek" – mówili o tym po latach świadkowie w procesie sprawców zbrodni.

Pozostało 93% artykułu
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kraj
Sondaż „Rzeczpospolitej”: Na wojsko trzeba wydawać więcej