Spokojne przeczekiwanie kryzysów politycznych to strategia, która nieraz sprawdziła się Platformie Obywatelskiej. Wydaje się, że kryzys związany z odejściem Donalda Tuska na stanowisko europejskie PO również zamierza przeczekać.
Donald Tusk może czerpać garściami z doświadczeń swoich poprzedników przy podejmowaniu decyzji, czy lepiej postawić na szybkie wybory, czy – ryzykując, że w PO pozbawionej silnej ręki lidera może dojść do destabilizacji – dotrwać do konstytucyjnego terminu wyborów parlamentarnych, czyli do jesieni przyszłego roku.
Z kim trzyma prezydent
SLD za czasów swoich rządów, gdy pojawił się kryzys w postaci afery Rywina, postawił na trwanie. PiS, gdy wybuchła afera gruntowa, zdecydowało o skróceniu kadencji. Żadna z partii nie wyszła na tym dobrze, z tym że SLD gorzej. PiS co prawda straciło władzę, ale przez dwie kadencje utrzymało pozycję najważniejszej partii opozycyjnej, a dziś w sondażach jest pierwszym ugrupowaniem na scenie politycznej. Sojusz od lat wlecze się w ogonie politycznego rankingu.
Gdyby SLD w 2004 r., a więc po wejściu Polski do UE, zdecydował się na skrócenie kadencji, to nie jest wykluczone, że jego elektorat nie zdążyłby się rozpierzchnąć po innych partiach. Moment ku temu był zresztą bardzo dobry, bo notowania Leszka Millera i jego rządu spadały na łeb na szyję, a łatwo było uzasadnić skrócenie kadencji i rozpisanie wyborów nową sytuacją geopolityczną, w jakiej znalazła się Polska.
W podobnej sytuacji jest dziś PO. Na unijne stanowisko odchodzi premier, który jest silnym przywódcą i zręcznym graczem politycznym, ale nie ufa mu co drugi Polak. Rząd trzeba podać do dymisji, więc przy okazji można skrócić kadencję Sejmu. Pokusa jest niebagatelna.