Nic zatem dziwnego, że Jarosław Kaczyński – główny szwarccharakter nadwiślańskich salonów – jest porównywany do gospodarza Kremla.
Jest to o tyle zastanawiające, że w okresie resetu stosunków polsko-rosyjskich za pierwszego rządu Donalda Tuska PiS był zewsząd oskarżany o rusofobię. Można było wówczas odnieść wrażenie, że Platformie Obywatelskiej i jej medialnym klakierom bliżej było do Putina, bo przecież on też był przeciw partii Kaczyńskiego, która wskazywała konieczność prowadzenia asertywnej polityki wobec Moskwy.
Oczywiście, na pierwszy rzut oka między linią PiS a linią prezydenta Rosji widać istotne elementy wspólne: patriotyczne zadęcie, ofensywna polityka historyczna, przywiązywanie znaczącej wagi do roli religii w życiu publicznym, antyliberalna retoryka, krytyka UE. Tyle że okazuje się, że są to pozory.
Znamienne, że w niszowych środowiskach skrajnej prawicy w Polsce Putin wychwalany jest jako twardziel, który daje popalić „Gejropie" i „tolerastom". Kaczyńskiemu natomiast się zarzuca, iż tylko udaje konserwatystę, żeby wyraźnie odróżnić się od swoich przeciwników, bo w przeszłości na przykład w kwestii aborcji zajmował bardziej liberalne stanowisko niż Kościół katolicki.
Sedno sprawy jednak tkwi w tym, iż były polski premier ma zasadniczo odmienne korzenie polityczne niż gospodarz Kremla. Bądź co bądź zasłużył się jako działacz opozycji w PRL. W III RP zaś przez wiele lat postulował lustrację i dekomunizację. I jeśli nawet w jego kręgu znaleźli się ludzie o PZPR-owskiej przeszłości, to trafili tam jako pojedyncze przypadki, a nie jako członkowie jakichś wywodzących się z PRL nieformalnych grup, które przeniknęły w szeregi centroprawicowej formacji.