Rzeczpospolita: MSWiA przygotowuje reformę dotyczącą pracy dzielnicowych. Mają działać skuteczniej, lepiej znać swoje rewiry, mieszkańców. Zmiany rzeczywiście są potrzebne?
Dariusz Loranty: Na wstępie zaznaczę, że moim zdaniem obecna zmiana polityczna w MSWiA próbuje realnie wpływać na zwiększenie naszego bezpieczeństwa, jednak w przypadku dzielnicowych przyjęto zasadę mieszania herbaty bez dosypywania cukru. Każdy kolejny minister spraw wewnętrznych „miesza" dzielnicowymi. A to tylko zabieg marketingowy – „zmienimy, poprawimy, podziałamy". Ale co tu można zmienić? Przecież większość spraw, z jakimi obywatele zwracają się do dzielnicowych, jest poza ich zasięgiem. Załóżmy, że przed ciszą nocną sąsiad regularnie po pijaku robi głośne imprezy. I co policjant może mu zrobić? Jest szereg przepisów, od których policjanci się odbijają; pełnią rolę zderzaka w kontakcie ze społeczeństwem, stali się poradnictwem prawnym pierwszego kontaktu.
Sugeruje pan, że dzielnicowi są niepotrzebni?
Tak. Te zmiany z dzielnicowymi to makijaż trupa. Co z tego, że zrobimy mu piękny uśmiech, skoro bladość z niego i tak będzie przebijać. Jako obywatele zadajmy sobie pytania: ile razy był u nas dzielnicowy? Czy może mnie on wychowywać? Jestem osobą dorosłą i co, przyślą mi dwudziestoparolatka, który da mi receptę na życie? Zdarza się np., że ktoś wyrzuca śmieci do sąsiedniego pokoju. I jak dzielnicowy ma przyuczyć taką osobę czy coś jej nakazać? Nie mówiąc już o tym, że w ogóle nie zostanie wpuszczony do domu. Społeczeństwo oczekuje od dzielnicowych rzeczy, których nie są oni w stanie zrobić. Nie mają narzędzi oddziaływania. Wie pan, kto przeważnie przychodzi do dzielnicowego?
Kto?