Niemcy przyśpieszają z zaopatrzeniem ukraińskiej armii. Trafi do niej wkrótce 50 pojazdów opancerzonych Dingo oraz dodatkowe dwie wyrzutnie rakietowe MARS. Przygotowane jest przekazanie 40 wozów bojowych piechoty Marder , kilkunastu specjalistycznych czołgów mostowych Biber, kilkudziesięciu czołgów zabezpieczenia technicznego (Bergpanzer), kolejnych czołgów przeciwlotniczych Gepard, dwie setki ciężarówek, nieco dronów, tony amunicji oraz paliwa, a także cały wachlarz innego sprzętu.
Czytaj więcej
Do kolejnej fazy wojny Ukraina potrzebuje dostawy nowoczesnych czołgów. Niemcy mają stworzyć w tym celu sojusz państw, które takimi czołgami dysponują.
Wszystko to nie oznacza, że Berlin okazuje już pomoc adekwatną do swych możliwości. W dodatku to, co czyni, robi pod wyraźną presją. – Cierpliwość Amerykanów się kończy – pisał pisał niedawno „Die Welt”, analizując płynące z Waszyngtonu oceny działań Berlina. W miarę trwania wojny osłabieniu ulega argumentacja kanclerza Scholza o tym, z jakim wielkim trudem przyszło Niemcom pożegnanie z obowiązującym od dziesięcioleci zakazem dostaw broni w rejon konfliktu zbrojnego. Zastąpiła wcześniejszą ideę, jakoby Niemcy zamierzały wspierać militarnie Ukrainę w tym samym tempie jak USA czy Wielka Brytania. Tak nigdy nie było.
Z kolei minister obrony Christine Lambrecht (SPD) udowadniała, iż Bundeswehra nie ma już po prostu zbędnego sprzętu. W tej logice zaopatrzenie Ukrainy musiałoby się odbywać kosztem obniżenia bezpieczeństwa państwa. To samo mówił gen. Eberhard Zorn, najwyższy rangą oficer w niemieckiej armii, który ostrzegał nie tylko przed opróżnianiem magazynów Bundeswehry. Sugerował też, że zbytnie wzmocnienie Ukrainy skłonić może Rosję do ataków na państwa bałtyckie czy Finlandię. Scholz wyraził wcześniej obawę, że Putin może sięgnąć po broń atomową.
Argument o osłabianiu potencjału Bundeswehry zbija Kijów argumentami, że front wojny przebiega niemal dwa tysiące kilometrów od niemieckiej stolicy.