Prezydent Macron, kanclerz Scholz, premier Draghi, trzej najważniejsi przywódcy „starej” – czy jak lubi mówić ten pierwszy „lotaryńskiej” – Europy przybyli w czwartek do Kijowa. Na miejscu dołączył do nich Klaus Iohannis, prezydent Rumunii, który dwa dni wcześniej gościł Macrona przy okazji inspekcji francuskich wojsk stacjonujących w tym kraju.
Udział głowy państwa ze wschodniej części kontynentu dodaje całej wyprawie wiarygodności, jednocześnie windując Bukareszt na głównego regionalnego partnera państw unijnego rdzenia. Rumunia, podobnie, jak Litwa, Estonia czy Czechy, zdaje się realizować politykę „podwójnej polisy ubezpieczeniowej”, tj. utrzymywania bliskich relacji zarówno z Waszyngtonem, jak i z zachodnią flanką UE, przede wszystkim – właśnie z Paryżem. Bukareszt posłał żołnierzy zarówno na amerykańskie wojny w Iraku i Afganistanie, jak francuską w Mali. Na jego terytorium stacjonują wojska obydwu mocarstw, od jednych i drugich Rumuni kupują też broń.
Uczestnictwo w wizycie Mario Draghiego pokazuje, że francusko-włoska wola współpracy wyrażona w ubiegłorocznym Traktacie Kwirynalskim nie wygasła; obydwa państwa chcą ściślejszej integracji w ramach UE i więcej koordynacji na odcinku polityki zagranicznej. Zblokowane Francja i Włochy to także potencjał ludnościowy i gospodarczy, z którym muszą liczyć się wszyscy, ponad wszystko jednak – Niemcy. Ci ostatni dołączyli do wyprawy kijowskiej zapewne po to, aby pokazać jedność i sprawczość „starej Unii”, ale także by podreperować własny, mocno nadszarpnięty wizerunek. Te dwie konsyderacje nie były też obecnie samemu Macronowi.
Niezręczne wypowiedzi o tym, że „nie należy upokarzać Rosji” albo o „bratnich narodach ukraińskim i rosyjskim” przemówiły głośniej niż armatohaubice 155 mm, które Paryż dostarczył – i dostarcza nadal – walczącemu Kijowowi.
Francuski prezydent bardzo późno odkrywa bowiem oczywiste prawidła prawdy. Choćby taką, że w polityce to, co się mówi jest równie ważne, jak to, co się robi, a percepcja rzeczywistości jest częścią rzeczywistości. Niezręczne wypowiedzi o tym, że „nie należy upokarzać Rosji” albo o „bratnich narodach ukraińskim i rosyjskim” przemówiły głośniej niż armatohaubice 155 mm, które Paryż dostarczył – i dostarcza nadal – walczącemu Kijowowi. Świat obiegły łatwo do sparodiowanie i wyśmiania zdjęcia zatroskanego Macrona, nie zaś fotografie przedstawiające francuskich żołnierzy przybywających do Rumunii, samolotów broniących nieba nad republikami bałtyckimi czy Żandarmerii Narodowej, która przybyła do Buczy zabezpieczać dowody rosyjskich zbrodni wojennych.